Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Żeby się pożegnać - o sprawach, które porządkujemy na tym i na tamtym świecie

Irena Łaszyn
G. Mehring
Przed 1 listopada szukamy zagubionych grobów, organizujemy miejsce wiecznego spoczynku, rozmawiamy z tymi, którzy odeszli. O sprawach, które próbujemy uporządkować na tym i na tamtym świecie, pisze Irena Łaszyn

List przyszedł z Rosji, z Soczi. Trochę się błąkał się po mieście, bo adres był nieprecyzyjny. "Redakcja gdańska, Gdańsk, redaktoru" - widniało na kopercie. A w środku - wypłowiała kartka w kratkę, treść wykaligrafowana starannie, po polsku. "Ja, Curkan Joanna Maryja Edwardówna, urodzona we Lwowie" - przedstawiła się adresatka. I wyjawiła, że szuka informacji o ojcu, urodzonym 4 sierpnia 1903 roku w "lublińskim województwie". Edward Wincentjewicz - pisała - w 1944 roku trafił do "wojska polskiego narodowego". Rodzina myślała, że poległ, bo taka wiadomość dotarła do nich rok później. W listopadzie 1948 roku Anna G., mama Joanny, otrzymała oficjalną informację z Krasnoarmiejskiego Rajonnego Wojennego Komissariatu we Lwowie, że jej mąż, który walczył w obronie socjalistycznej ojczyzny, przejawiając bohaterstwo i męstwo, zaginął bez wieści w marcu 1945 roku.

Próbowali go szukać, nie natrafili na żaden ślad. Uznali, że nie żyje. Poukładali sobie życie bez niego. I nagle, po kilkudziesięciu latach, dowiedzieli się, że Edward G. przeżył, osiedlił się w Gdańsku i tu zapewne umarł, bo inaczej miałby już 107 lat i pisałyby o nim wszystkie gazety.
Pani Joanna postanowiła więc "przy pomocy redakcji" odnaleźć rodzinę, którą przypuszczalnie założył nad Motławą. I odnaleźć ewentualny grób.

***
Piszę do Soczi list, zadając dodatkowe pytania. Skąd pani Joanna wie, że ojciec ocalał? Jak trafiła na gdański ślad? Czy wiadomo, kiedy umarł, bo zarządcy cmentarzy chcą znać datę śmierci. Cmentarzy komunalnych jest w Gdańsku dziewięć. Plus parafialne. Plus te, które zniknęły, choć jeszcze w latach 50. i 60. istniały. To szukanie wiatru w polu. Sprawa wydaje się beznadziejna.

Drugi list z Soczi znowu się błąka po mieście. Nie ma w nim też odpowiedzi na najważniejsze pytania. Jest natomiast wyznanie, że czasy były wtedy trudne. Mąż pani Joanny pracował w komendzie głównej milicji. Nie chciała mu psuć kariery. Dlatego wcześniej bała się pytać i szukać, przyjęła oficjalną wersję. Teraz się nie boi, bo po pierwsze: czasy się zmieniły, po drugie - jest wystarczająco stara, po trzecie - mąż zmarł i nic mu już nie zaszkodzi. A dlaczego szuka? To naturalne, że chciałaby kiedyś stanąć przy grobie ojca. Chciałaby się przynajmniej pożegnać, skoro przedtem nie miała okazji. Prawdę mówiąc, nawet nie zdążyła go poznać. Była za mała, by go zapamiętać, gdy odjeżdżał na wojnę.

"Proszę odnaleźć jego grób i rodzinę, która po nim została - poprosiła. - Ja do niczego nie pretenduję, mam mieszkanie we Lwowie i Soczi".

Dołączyła kopie archiwalnych zdjęć, metryk i aktów ślubu.
***
No to szukam, zaczynając od żywych. Ale osób o takim nazwisku jest w Gdańsku bez liku, mieszka nawet jeden Edward. Dzwonię. Żona mówi, że to nie ten, którego potrzebuję, bo jej mąż urodził się w roku 1940. Teść też odpada, bo inny rocznik i imię nie to. Ale dziadek męża miał na imię Wincenty! Niestety, mieszkał na Kaszubach.

Kolejne rozmowy są podobne, żadnego śladu. W dodatku nie wszyscy G. figurują w książce telefonicznej. A z tych, którzy figurują, nie wszyscy chcą opowiadać o korzeniach.

Wracam do zmarłych, czyli odwiedzam gdańskie nekropolie. Czas trochę niefortunny, bo w przycmentarnych biurach tłok, jak to przed dniem Wszystkich Świętych i Zaduszkami. Pracownicy mówią, że drzwi się nie zamykają, tylu interesantów. Ludzie próbują wiele spraw uporządkować, na tym i na tamtym świecie, na cmentarzach, w rodzinie i we własnym sumieniu.

- Najwięcej jest tych, którzy szukają grobu - potwierdza Teresa Patzer, kierownik cmentarza Srebrzysko, jednego z najstarszych. - Najczęściej dalekich krewnych, dawnych przyjaciół lub rodziców chrzestnych. Nie ma kwadransa, by ktoś nie przyszedł lub nie zadzwonił. Niektórzy przyjeżdżają z odległych miejscowości, by to ustalić. Chcą się pomodlić, zapalić świeczkę.
Zagubionych grobów trzeba szukać w starych księgach, internetowy system jeszcze nie działa. Może ruszy za rok - dwa.

Wertują księgi od 1945 do 2002 roku. Bez rezultatu.
- Nie spoczywa u nas żaden mężczyzna o tym nazwisku - oświadcza Teresa Patzer. - Są tylko kobiety.
Może trzeba poszukać w centralnym rejestrze, który się znajduje się w PPU "Zieleń", spółka z o.o., zajmującym się administracją cmentarzy?

Ten rejestr to ponad 186 tys. zmarłych, zapisanych w 33 skoroszytach. Roboty na wiele dni. Ale Beata Bukowska z PPU "Zieleń" obiecuje pomóc.

Mija piątek, mija weekend. W poniedziałek dzwoni telefon.
- Znaleźliśmy go! - słyszę w słuchawce. - Edward G. spoczywa na cmentarzu Łostowickim. Zmarł 21 lutego 1988 roku.

Po kolejnych kilku telefonach wiem, jaki jest numer kwatery, jaki rząd i jakie miejsce. Lucyna Berendt z Zarządu Dróg i Zieleni ma jednak wątpliwości, czy powinnam dalej drążyć.
- Może trzeba uszanować tę tajemnicę? - rozważa. - Może go trzeba zostawić w spokoju?
Jadę na cmentarz. Próbuję odnaleźć właściwą kwaterę. Zapada zmierzch, gdy staję nad grobem przykrytym lastrykową płytą. Przy krzyżu - dwa imiona: Edwarda i zmarłej 11 lat później Stefanii. Już wiem, co pani Lucyna miała na myśli.

Joanna Curkan z Soczi, córka Edwarda, spodziewała się takiej wiadomości. Przypuszczała, że ojciec założył w Gdańsku inną rodzinę. Że może mieć przyrodniego brata lub siostrę.
Ale czy rodzina w Gdańsku wiedziała o Joannie Curkan z Soczi? Czy zechce się z nią spotkać? Czy mam prawo te informacje upubliczniać? Wracam po list, który położyłam pod wypalonym czerwonym zniczem, z prośbą o kontakt.

Wyrzucam z tekstu nazwisko pana Edwarda. Zachowuję imiona, daty urodzenia i śmierci. Bliscy będą wiedzieć, o czyj grób chodzi. Pozostali nie muszą.
Z nadzieją, że będzie ciąg dalszy - kończę tekst. I piszę list do Soczi, dołączając zdjęcia grobu. Grobu ojca, który zaginął w marcu 1945 roku.
***
Oprócz osób, które poszukują grobów bliskich, do zarządców cmentarzy zgłaszają się ci, którzy chcą groby przenieść. A dokładniej - ekshumować szczątki i pochować ponownie, ale już w innym miejscu. W rodzinnym grobowcu albo na cmentarzu, który jest bliżej domu. Zainteresowani zgłaszają się każdego dnia.
- Tylko od 15 do 31 października można ekshumować osoby, które odeszły w ciągu ostatnich 20 lat - informuje Teresa Patzer. - Tymi, które zostały pochowane wcześniej, zajmujemy się przez cały rok.
Pani Helena tłumaczy, że myśl w niej dojrzewała od kilku lat. Bo im robiła się starsza, tym trudniej jej się było wspinać po tarasach, tak charakterystycznych dla Srebrzyska. Doszła do wniosku, że jej świętej pamięci mężowi też na tej skarpie nie jest zbyt wygodnie. I jeszcze sarny wyjadają mu kwiatki! Co tylko posadzi, następnego dnia nie ma. Zostaje kikut, przy samej ziemi. Ktoś poradził, żeby wkopała turki. Gorzkie są, więc zwierzęta nie ruszą. Akurat! Gdy sarny pożarły nawet niejadalne turki, podjęła ostateczną decyzję. Postanowiła, że przeniesie męża do grobu rodziców, na innym cmentarzu. Grób pogłębi, żeby i dla niej było miejsce.

- Zawsze lubiliśmy ze sobą rozmawiać, a nawet nie zdążyliśmy się pożegnać - wzdycha. - Franciszek zginął w wypadku, miał zaledwie 42 lata.

Najbardziej bała się ekshumacji, ale się uparła, że będzie w niej uczestniczyła.
- Nie wiedziałam, jak to wytrzymam psychicznie - opowiada. - Pracownicy cmentarza stworzyli jednak taką atmosferą, że podeszłam do grobu bez lęku. Popatrzyłam, co z Franciszka zostało, odmówiłam modlitwę. Rozpłakałam się dopiero na tym drugim cmentarzu. Z emocji, bo nie było innego powodu. A potem posadziłam srebrzyste starce i liliowe wrzośce. Nie cierpię sztucznych kwiatów…
Pani Helena uważa, że taki wspólny grób to i dla potomnych wygoda. Dzieci i wnuki nie będą w przyszłości objeżdżać dwóch nekropolii. A kiedyś może i one tu spoczną. Po 20 latach wolno przecież "dochować" kolejnych członków rodziny.

Pracownicy cmentarza mówią, że nie zawsze krewni chcą w ekshumacji uczestniczyć. Decyduje się na to 30-60 proc. osób. Większość asystuje tylko przy tym drugim pochówku.
A niektórzy, przenosząc szczątki, proszą też o kremację. Pochówki urnowe stają się coraz bardziej popularne.

- Przed laty na spopielenie zwłok decydowało się 5 procent rodzin - zauważa Beata Bukowska z PPU "Zieleń". - Teraz nawet 25 procent.
Jedni kierują się ekonomią, bo urna zajmuje niewiele miejsca, jeden grób pomieści ich kilkanaście. Jeszcze inni - wygodą, bo jeśli złożona zostanie w kolumbarium, to ani o postawienie nagrobka nie trzeba się martwić, ani o sprzątanie. A tym samym -fatygować tych, którzy zostali i opłakują.
Łatwiej też spopielone szczątki przewieźć, gdy sytuacja tego wymaga.
***
List był elektroniczny, przyszedł z Niemiec, z Wuppertalu. - O, pan Waldek! - ucieszyłam się, gdy zobaczyłam nadawcę. Ale to nie on był autorem.

"Proszę wybaczyć, że korzystam z poczty e-mailowej mego męża, ale właśnie tą drogą chciałam Panią poinformować, że Waldemar Rose zmarł 3 października - pisała Anna Julia. -Stało się to podczas naszego urlopu w Wałbrzychu. Pojechaliśmy do sanatorium i na grób mojej mamy, która zmarła w naszym mieszkaniu, została w Niemczech skremowana i przewieziona w urnie na cmentarz w Polsce, tak, jak sobie życzyła…"

List był długi, pełen emocji.
Pan Waldek był bohaterem trzech moich tekstów. Ostatni, pt. "Panie Waldku, pan się nie boi", ukazał się 26 marca i zaczynał się tak: Poznali się przez internet, zakochali przez telefon, pobrali w realu, zamieszkali w Niemczech. Waldemar Rose, gdański bezdomny, znalazł dom dopiero za granicą…
- Bardzo krótko się nim cieszył, niecałe cztery lata - przypomina pani Ania. - Nie mogę się z tym pogodzić.
Byli dojrzałymi ludźmi, gdy się spotkali na popularnym portalu. Datę ślubu wyznaczyli, zanim się jeszcze zobaczyli. Bo on mieszkał wtedy kątem w siedzibie pewnej gdańskiej fundacji, ona - choć Polka - miała mieszkanie w Niemczech. Tłumaczyli, że gdy w człowieka wali taki piorun, to nie analizuje i nie rozkłada na czynniki pierwsze, tylko biegnie ku światłu, choć wie, że nie będzie łatwo.

Potem on po raz pierwszy leciał samolotem, z pierścionkiem zaręczynowym w kieszeni. Ona, gdy odwzajemniła wizytę, po raz pierwszy jadła zupę w ośrodku dla bezdomnych. Wiele razem przeszli. Aż się pobrali. W Wuppertalu wprowadzili się do większego mieszkania. "Niektórzy mówią, że z tą swoją radiową urodą i piwnym brzuszkiem wyglądam jak typowy Niemiec" - próbował z siebie pokpiwać w kolejnym liście. Dołączył mnóstwo zdjęć. Ale nie swoich, tylko tego mieszkania, którego się dorobił na stare lata. Sfotografował każdy kąt i każdy mebel, ze szczególnym uwzględnieniem sprzętów, które sam zbudował. - A jak się układa z panią Anią? - zapytałam. - Cudownie! - odpowiedział. - Ona jest jak anioł.
I opowiedział taką historię: Miałem operację. Gdy się obudziłem, pierwszą osobą, którą zobaczyłem, była Ania, zalana łzami. Pierwszy raz w moim burzliwym życiu bliski człowiek płakał nad moim losem. Co tam - bliski, w ogóle jakikolwiek człowiek. To było tak niesamowite, że zapadło w pamięć na zawsze. Nie wiem, czym sobie zasłużyłem na taką miłość…

Piszę więc do pani Ani, że on i teraz, gdy tak patrzy z góry na jej łzy, zadaje sobie pewnie to pytanie: Czym sobie zasłużyłem? Ale teraz już zna odpowiedź.

- Ogromnie mi go brakuje - wyjawia pani Ania. - Odszedł tak nagle, że nawet nie zdążyliśmy się pożegnać. Dwa tygodnie byliśmy w tym sanatorium. Trzeciego października, mieliśmy jechać do domu. Ale w przeddzień, wieczorem, gdy wróciliśmy ze spaceru, Waldek źle się poczuł, trafił do szpitala. Następnego dnia zatrzymało się serce. Nie uratowali go.

W najczarniejszych snach nie przypuszczała, że będzie wracała z pięknego urlopu w Polsce z urną. I że w tej urnie będzie jej mąż.

Postawiła potem tę urnę w mieszkaniu, na stole przykrytym białym obrusem. Patrzyła, jak za dnia otulają ją promienie jesiennego słońca. Wieczorami zapalała świeczki.
Rozmawiali. Jeszcze tyle rzeczy chciała mu powiedzieć. Ale nie było tak jak przedtem, bo już nie słyszała jego głosu. Głosu, w którym się zakochała, zanim poznała właściciela.

- W środę, 13 października, w towarzystwie bliskich i polskiego księdza, odprowadziłam go na ostateczny odpoczynek - opowiada. - I zostałam sama, ze swoimi łzami.
W dniu Wszystkich Świętych i na Zaduszki zapali świeczki. Waldemar był romantykiem, zawsze lubił płomień świec.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki