18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pomorzanie i inni Polacy w mundurach Wehrmachtu

Redakcja
Polacy fotografowali się w mundurach, żeby upamiętnić czas służby.
Polacy fotografowali się w mundurach, żeby upamiętnić czas służby.
Nawet do pół miliona Polaków, głównie z Pomorza i Górnego Śląska, mogło służyć w niemieckich siłach zbrojnych w latach 1939-45. Czy mieli inne wyjście i czy zasługują na miano zdrajców - pyta Jarosław Zalesiński w rozmowie z prof. Ryszardem Kaczmarkiem, autorem książki "Polacy w Wehrmachcie"

Według najostrożniejszych szacunków Polaków służących w Wehrmachcie było 295 tysięcy. Pan nie wyklucza, że mogło być ich nawet pół miliona.
- Dolna liczba jest poświadczona w niemieckich źródłach. Mniej tych osób być po prostu nie mogło. Ale liczba ta jest oparta na danych z jesieni 1943 roku. Nie mamy danych z końca 1943 roku oraz z 1944 roku, i to powoduje, że górna liczba może być tylko szacunkowa.

Nawet 300 tysięcy to sporo. Nie można dobrze rozumieć tej liczby, jeśli nie zna się niemieckiej polityki narodowościowej, zwłaszcza na Po-morzu i Górnym Śląsku.
- Ta polityka wynikała z uznania za obywateli niemieckich części ludności na ziemiach wcielonych do Rzeszy, choć tak naprawdę w skali masowej dotyczyło to Pomorza i Górnego Śląska, bo w Wielkopolsce wyglądało to inaczej...

Inna była polityka Greisera, gauleitera Kraju Warty.
- Greiser stosował politykę germanizowania ziemi, czyli masowych wysiedleń i nieprzyjmowania do niemieckiej wspólnoty narodowej miejscowej ludności. Na Pomorzu i Śląsku zaakceptowano, że jest możliwe germanizowanie tzw. ludności pośredniej.

Żeby dostać się na niemiecką grupę narodowościową trzeba było wypełnić i złożyć specjalną ankietę. Nie robiono tego dobrowolnie.
- To chyba klucz do zrozumienia problemu, nie zawsze rozumianego poza tymi terenami. Na tych dwóch obszarach stosowano nie przymus wpisu na listę narodowościową, tylko przymus wypełnienia tej ankiety. Po jej wypełnieniu już bez wiedzy i udziału zainteresowanego urzędnik nadawał mu określoną grupę volkslisty, a z tym wiązało się przyznanie niemieckiego obywatelstwa. Niewypełnienie ankiety oznaczało możliwość kar, od aresztu ochronnego po obóz koncentracyjny.

System polegał też na zachętach. Wpisanie na trzecią grupę Volkslisty dawało pewne przywileje i chroniło przed represjami.
- Pomorze bardziej niż Górny Śląsk przeżyło dramat wysiedleń, przeprowadzanych masowo na przełomie 1939 i 1940 roku. Volkslistę wprowadzono dopiero w '41 roku. Ludzie autentycznie bali się powtórzenia tych akcji. Nie były to zresztą obawy bezpodstawne, bo gauleiter Forster nie ukrywał, że taki będzie los Polaków mieszkających na Pomorzu.

Czyli tych, których zaliczono do czwartej grupy.
- I także tych, którzy pozostali poza Volkslistą. Los takich ludzi był przesądzony, gdyby Niemcy wygrali wojnę, zostaliby wysiedleni. Straszaka wysiedleń używano także na Górnym Śląsku, mimo że takich akcji jak na Pomorzu ze względów gospodarczych nie przeprowadzono.

Do jesieni '43 roku do trzeciej grupy zapisano prawie dwa miliony ludzi. Wielu z nich, kiedy zorientowali się, że oznacza to pobór do Wehrmachtu, próbowało się potem z tego wykręcić.
- W mojej książce próbuję opisać spectrum możliwych postaw tych ludzi, bez jakiejś statystyki jednak, bo nie jest to możliwe. Postawę, o której pan mówi, nazywam dopasowaniem. To zresztą typowa postawa dla pogranicznych terenów, nie tylko w tych latach. Chodziło zawsze o dopasowanie się do warunków, niekiedy z większymi, niekiedy z mniejszymi korzyściami. Polakom z trzecią grupą nie groziła konfiskata mienia, gdy tylko otrzymywali niemieckie obywatelstwo. Przydzielano im praktycznie takie same jak Niemcom kartki żywnościowe. No i nie byli zagrożeni wysiedleniem. Z tych powodów postawa dopasowania, którą można by też określić jako oportunizm, była przez wielu ludzi przyjmowana.

Zwłaszcza na początku wojny.
- Jak długo sukcesy Niemców wydawały się stwarzać perspektywę długotrwałego niemieckiego panowania.

Gdybyśmy o tym przystosowaniu mówili jako o kolaboracji, to chyba jednak na te tereny przenosilibyśmy myślenie z innej okupacyjnej rzeczywistości, z Generalnego Gubernatorstwa.
- Zdecydowanie nie określałbym tej postawy jako kolaboracjonizmu. Spectrum postaw rozciągałoby się od postaw patriotycznych poprzez dopasowanie aż do kolaboracji, ale dopiero na przeciwstawnym końcu tej skali. Kolaboracjonizm zakłada również współpracę ideologiczną, przyjęcie zasad nazistowskiego państwa, jego ideologii. W grupie kolaborantów mieszczą się tylko ci, którzy zaakceptowali nazistowskie państwo razem z jego celami.

Ktoś taki jak Alfons Białecki, który dosłużył się w niemieckiej armii stopnia oficerskiego?
- Na przykład. Albo ci, którzy trafiali do Waffen SS, ale jako ochotnicy. Kolaborantami byli także ci, którzy aspirowali do członkostwa w NSDAP.

Na drugim biegunie mielibyśmy zaś kogoś takiego jak Józef Tusk, dzisiaj postać-symbol Polaków wcielanych do Wehrmachtu?
- Tak, to postawy przeciwstawne. Ludzie podobni do Józefa Tuska trafiali do Wehrmachtu, ale zachowali postawy patriotyczne. Niektórzy decydowali się na dezercję, chociaż trzeba pamiętać, że po to, by nie narażać rodzin, dezerterowali zazwyczaj dopiero wtedy, gdy trafiali na front albo do niewoli, a nie z koszar.

Po jednej stronie Józef Tusk, po drugiej Alfons Białecki, a pośrodku...
- Ci, którzy chcą przeżyć wojnę, nie opowiadając się po żadnej ze stron, tylko dostosowują się do aktualnej sytuacji. Na początku wojny dopasowywali się do tego, co dyktowali Niemcy. Zmieniło się to po klęsce pod Stalingradem. Często jednak ich postawa zmieniała się już w tym momencie, gdy otrzymywali wezwanie do wojska, czego na początku nie przewidywali.

Wspomniał Pan, że istniała też grupa, która zgłaszała się do Waffen SS. Jak liczna?
- Nie potrafiłem ustalić tej liczby, chociaż starałem się usilnie, bo to dawałoby możliwość dokładniejszego określenia tej kolaborującej części. Trzeba jednak pamiętać, że Niemcy dość ściśle trzymali się zasady jedynie ochotniczego naboru do Waffen SS, przynajmniej do 1942 roku. Od 1943 roku duża część trafiała jednak do tych jednostek na zasadach normalnego poboru, tyle że nadal podlegała specjalistycznym badaniom rasowym. Od 1944 roku na pewno nie były to już decyzje ochotników. Oficer Waffen przejmował po prostu część grupy, która zgłaszała się do komisji. Werbunek do Waffen SS prowadzono na obszarze i Pomorza, i Górnego Śląska.

Pańska książka pokazuje dramaty i paradoksy tej skomplikowanej historii. Na przykład rekrutów jadących do niemieckich jednostek i śpiewających w pociągu "Rotę" albo "Mazurka Dąbrowskiego". Ale dzięki umiejętnej polityce Wehrmachtu Polacy często wtapiali się potem w niemieckie wojsko.
- Kiedy ci żołnierze trafiali na front, ale taki prawdziwy, a nie taki, jak Wał Atlantycki do 1944 roku, czy gdzieś w Norwegii, gdzie pełnili funkcje armii okupacyjnej, wtedy olbrzymią rolę zaczynała odgrywać wspólnota żołnierska. Bez zaakceptowania reguł panujących w Wehrmachcie szanse przeżycia wojny malały do minimum. Epopeja frontowa Polaków w Wehrmachcie to drugi etap tej historii, charakteryzujący się właśnie integracją w niemieckich oddziałach.

Na Wale Atlantyckim wyglądało to rzeczywiście inaczej. Na poligonowych manewrach zakazywano nawet zbliżać się do siebie niemieckim i polskim żołnierzom, bo bywało, że manewry zamieniały się w bijatykę.
- Bywało i tak, że dochodziło do bójek, ale nie przeceniałbym tych epizodycznych zdarzeń. Natomiast poczucie obcości Polaków służących w Wehrmachcie pojawia się we wszystkich wspomnieniach.

Ale na prawdziwym froncie Niemcy, Polacy, Austriacy i kto tam jeszcze mieli już inny cel: wspólnie przeżyć.
- Sytuacja frontowa powodowała, że zmieniał się cały system wartości, na których oparty był świat tych młodych ludzi. Nawet jeśli byli nastawieni patriotycznie, wszyscy podkreślają, że do przeżycia była potrzebna wspólnota z innymi żołnierzami tego samego pododdziału. Wtedy pojawia się to, co określa się słowem Kameradschaft. Występuje ono we wspomnieniach i listach żołnierzy nagminnie.

Niezależnie od narodowości.
- Kameradschaft opierała się nie na narodowości, tylko na wzajemnym zaufaniu, że żołnierz z okopu obok, czy to będzie Niemiec, czy Polak, czy ktoś innej jeszcze narodowości, będzie gotów pomagać w skrajnej sytuacji, ściągnięcia z pola ostrzału, odczekania do momentu, aż będzie możliwy odwrót całego pododdziału, udzielenia pomocy rannemu. To nie chodzi o bohaterstwo, tylko o poczucie wspólnoty w oddziale, którego żołnierze tylko w ten sposób mogą przeżyć na froncie.

Musiała to być rzeczywiście zgrana wspólnota, skoro odznaczeń bojowych Polacy z trzeciej grupy narodowościowej zdobywali statystycznie tyle samo, co inni.
- Nie ideologizujmy zbytnio odznak zdobywanych na froncie. Wydaje nam się, że świadczą one o tym, że otrzymali je bohaterowie, którzy walczyli z powodów ideologicznych. Tak nie było.

Najbardziej dramatycznym paradoksem tej historii było strzelanie do siebie Polaków po dwóch stronach jednego frontu. Tak było na przykład pod Monte Cassino.
- Mogło tak zdarzyć się wszędzie, gdzie pojawiły się oddziały polskie, a więc od frontu północnoafrykańskiego, poprzez Włochy, Francję i front wschodni. O takich przypadkach zresztą piszę w mojej książce.

Przejdźmy od frontowych do cywilnych sytuacji. Wielkie wrażenie zrobiła na mnie jedna z ilustracji w Pańskiej książce, zdjęcie ślubne z Gdyni z 1942 roku. Panna młoda w białej sukni, wpatrzona w swojego wybranego, Polaka, ale w niemieckim mundurze. Skoro były możliwe śluby, to znaczy, że służący w Wehrmachcie Polacy nie byli potępiani przez swoich rodaków.
- Mogę potwierdzić ten brak odium potępienia, bo mam za sobą masę rozmów na ten temat. Musimy pamiętać, że nie była to pierwsza taka sytuacja w XX wieku na Pomorzu, i na Górnym Śląsku. Służba w armii pruskiej czy armii niemieckiej w czasie I wojny albo jeszcze wcześniej była częścią istniejącego w tych rodzinach przekazu międzypokoleniowego. Cała zbrodniczość państwa stanu wyjątkowego, jakim była III Rzesza, szczególnie ta związana z rolą Wehrmachtu, tak naprawdę dla większości tych ludzi stała się wiadoma dopiero po wojnie.

W Niemczech jeszcze wiele lat po jej zakończeniu nie było świadomości zbrodni Wehrmachtu.
- Dlatego służba w armii niemieckiej nie była czymś dezawuującym. Mieszkańcy Śląska czy Pomorza lepiej rozumieli tę sytuację. Dla nas dzisiaj jest to trudne do zaakceptowania.

Traktowali ją jako coś normalnego?
- W czasie wojny zdecydowanie tak. Skoro już powiedział pan o zdjęciach. W Katowicach zachowało się kilkaset fotografii żołnierzy Wehrmachtu, którzy w trakcie urlopu przyjeżdżali, żeby zrobić sobie zdjęcie. To nie są fotografie do dokumentów, tylko pamiątki, w mundurze niemieckiej armii. Miały upamiętniać to, że się w niej było.

Może nawet dziewczyny dobrze reagowały na ten mundur.
- To już trudniej ocenić. We Francji, gdzie przeprowadzono takie badania, wykazały one, że niemieccy żołnierze, szczególnie w pierwszej fazie wojny, cieszyli się dużym powodzeniem wśród Francuzek.
Wstydliwa i trudna stała się ta sprawa dopiero po 1945 roku. Tak naprawdę jest mało znana do dzisiaj.

Pojawiało się sporo tekstów prasowych i wspomnieniowych, szczególnie od lat 90. Natomiast rzeczywiście problem nigdy nie został zbadany całościowo. A nie jest wyjątkiem w historii Europy, bo mamy całe grupy narodowościowe, które znalazły się w podobnej sytuacji. Cóż, niewątpliwie kłóciło się to z heroicznym obrazem wojny. W którym po jednej stronie jest niemiecki okupant, a po drugiej bohatersko opierające mu się polskie społeczeństwo.
- Kłóciło się to z jeszcze czymś innym, często powtarzaną tezą, że w Polsce nie było problemu kolaboracjonizmu. A za każdym razem, kiedy zaczynano mówić na temat Polaków w Wehrmachcie, gdzieś tam w tle pojawiało się słowo dla Polaków nie dla przyjęcia, które też pojawiło się w naszej rozmowie, czyli kolaboracja. Zlepiło się to jakby ze sobą. W mojej książce starałem się pokazać, że służba w Wehrmachcie nie była przejawem kolaboracjonizmu. Kolaboracjonizm pojawiał się tylko na obrzeżach tej grupy.

Może faktycznie mamy obraz postaw polskiego społeczeństwa w latach II wojny ukształtowany przez dzieje Generalnego Gubernatorstwa?
- Zapomnieliśmy o tym, że połowa terenów okupowanych przez Niemcy została wcielona do Rzeszy. Tymczasem nasz obraz tego okresu historii Polski to jedynie obraz Warszawy i jej okolic. Niewiele osób wie, jak wyglądała okupacja na innych obszarach Polski. W Poznaniu, Katowicach, nie w Gdańsku może, ale na przykład w Gdyni.

Prof. Ryszard Kaczmarek (ur. 1959) - historyk, badacz dziejów Górnego Śląska w XIX i XX wieku, wykładowca Uniwersytetu Śląskiego, dyrektor Instytutu Historii UŚ.
Opublikował m.in.:
"Pod rządami gauleiterów. Elity i instancje władzy w rejencji katowickiej w latach 1939-1945", "Górny Śląsk podczas II wojny światowej. Między utopią niemieckiej wspólnoty narodowej a rzeczywistością okupacji na terenach wcielonych do Trzeciej Rzeszy" oraz wydaną właśnie nakładem Wydawnictwa Literackiego książkę "Polacy w Wehrmachcie".
Mieszka w Tychach.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki