Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kartuzy: Afera w zakładach rybnych Almar

Tomasz Słomczyński
Kartuska mafia, czy podstęp pracodawcy - czyli afera w Almarze. Właściciel obliczył, że pracownicy okradli firmę na 750 tys. złotych. I teraz on sam ma kłopoty z prokuraturą. Opisujemy historię "ośmiornicy" w znanych kartuskich zakładach rybnych.

Czy policja i prokuratura w Kartuzach chroni kobiety, które przez kilka lat wykradały ryby z miejscowego zakładu przetwórstwa?

Czy też kierownictwo zakładu prowadząc wewnętrzne śledztwo, zastraszyło niewinne kobiety i zmusiło do złożenia fałszywych oświadczeń, w których przyznają się do rzekomych kradzieży? Do naszej redakcji trafiły oświadczenia, w których pracownice kartuskiej firmy przyznają się swojemu pracodawcy do wieloletnich kradzieży towaru. Trafiły również stenogramy rozmów, w których mówią kto "brał rybę" i co z nią dalej robił.

Postanowiliśmy bliżej przyjrzeć się tej sprawie. Okazała się bardzo skomplikowana. Marcin Gniazdowski, główny udziałowiec Almaru, który wartość skradzionego towaru szacuje na 750 tys. zł., opowiada, jak to się działo. Z jego słów wynika, że w jego firmie kradli prawie wszyscy, że stało się to codziennością, że mechanizm został doprowadzony do perfekcji. W stenogramach rozmów pojawiają się nazwy odbiorców ryb: policjanci, prokuratorzy... Gniazdowski twierdzi, że policja dokonała bezprawnego przeszukania.
- Za wszelką cenę chcieli znaleźć oświadczenia i nagrania z rozmów - mówi.

Jedna z byłych pracownic opowiada przez łzy, co działo się w dniu, kiedy przyznała się do kradzieży.
- To był horror. Zastraszano mnie. Mówili mi, że spędzę dwanaście lat w więzieniu. Mówili mi, że nie wyjdę z pomieszczenia, gdzie mnie przesłuchiwali, dopóki tego nie podpiszę. Dlatego podpisałam. Jestem niewinna.

Zagadkę będzie musiał rozstrzygnąć sąd.

Jak pan myśli, gdzie znajdzie się przedsiębiorca, który wykrył, że prawie cała jego załoga okrada go od kilku lat? - pyta Marcin Gniazdowski, który jest głównym udziałowcem firmy Almar. Almar reklamuje się jako Król Łososia. Firma istnieje od 20 lat. Jest jednym z największych płatników podatku na terenie powiatu kartuskiego.

- Nie wiem... Pójdzie z tym do prokuratora? - odpowiadam pytaniem na pytanie.
- Owszem, pójdzie, ale wkrótce potem zasiądzie na ławie oskarżonych.

***
Mariola D.: "Dziennie kradliśmy razem ze wszystkimi pracownikami około 30 paczek łososia i czasami węgorza (...). Rybę znosiło się do pani Marii L., która pakowała te ryby w karton i wynosiła go do magazynu z workami, zdarzało się, że rybę (chowało) się w ubikacji, z tych miejsc każda z osób, która kradła, brała swoją działkę. Rybę z tych miejsc pakowało się na siebie w spodnie, na plecy albo w torebce (...). Rybę traktowałam jako pieniądze, na przykład w sklepie z ciuchami był handel: za ciuch - ryba. Sklepy, z którymi to robiłam, to...".
Oprócz listy, na której jest sklep z torebkami i fryzjer, jest także 16 nazwisk pracowników firmy Almar w Kartuzach. Jest też "lista produktów, które kradłam". Czytelny podpis: Mariola D. Kartuzy, 16.07.2008.

Bożena H.: "Do Dyrekcji Almaru. Niniejszym informuję, iż będąc państwa pracownikiem od 10 lat, od lat około 5 kradnę towar. Towar wynosiłam następującymi sposobami: Brałam fakturę na moją firmę (...) i tak raz na trzy zakupy wynosiłam towar podwójnie. Zdarzało mi się towar zabierać z taśmy - hali, do domu (...). Kradzieże zdarzały mi się w dzień i w nocy - działałam sama bez wspólników. Kradłam ok. 2 razy w miesiącu. W okresie ostatniego roku ukradłam z firmy...". Tu widnieje lista produktów. "Zdarzało się to 1 raz w miesiącu. Wyniosłam to w toalecie". Dalej: "Lista osób, które kradną - słyszałam, że kradną, nikogo nie widziałam, ale tak się mówi w zakładzie, że kradną" - lista 5 nazwisk, w tym między innymi Mariola D. i Halina Z. Czytelny podpis: Bożena H. Kartuzy, dn. 16.07.2008.

Halina Z.: "Towar, który był kradziony, to pochodził z produkcji i wysyłki (...). Generalnie kradło się to, co było danego dnia dostępne (m.in. grill, halibut świeży, pstrąg z wysyłki, węgorz). Moim zdaniem kradną wszyscy oprócz kierownika. Kradzieże odbywają się codziennie, na wszystkich zmianach i działach (...). Na mojej zmianie głównym organizatorem była p. Maria L. Ta pani dogadywała się ze wszystkimi działami, normalnie, legalnie znosiła rybę w koszu na nasz dział (...)".
***
Marcin Gniazdowski, prokurent Almaru, zrobił obliczenia. Do tego przyjął założenia - kobiety kradły przez 5 dni w tygodniu, przez dwa lata (jedne podają, że od pięciu, inne przyznają się do kradzieży od roku). Wyszło 1 509 205 zł. Nie mógł w to uwierzyć. Dla bezpieczeństwa podzielił na pół - dziś oficjalnie podaje, że straty wyniosły ok. 750 tys. zł.

Ze strony internetowej firmy: "Nadzór nad produkcją prowadzi kadra ponad 100 wykwalifikowanych pracowników, korzystających z nowoczesnych rozwiązań technologicznych".
- Boję się kilku policjantów, boję się tego, co może mi zrobić z chęci zemsty moja była pracownica Halina Z. - mówi Gniazdowski.

Hala produkcyjna jest podzielona na kilka części. W zasadzie pracownicy jednej części hali nie wchodzą na inne. Żeby wszystko było jasne, mają różne kolory czepków na głowach. Najpierw ryba trafia do budynku z samochodu - całe łososie. Następnie jest filetowana. To jakby pierwsze pomieszczenie w ciągu produkcyjnym.

- Już na tym etapie odbywały się kradzieże. Stąd zabierały świeżą rybę, o tam. - Gniazdowski pokazuje koniec taśmy produkcyjnej. Podchodzimy. Gniazdowski pakuje rybę do worka, który jest oznaczony 100 lub 200 gramów. Pakuje pół kilograma cienko pokrojonego wędzonego łososia. Następnie pokazuje w magazynie worki, do których trafiała świeża ryba. Żeby wejść do magazynu, otwiera drzwi - i tym samym zasłania otwartymi drzwiami widok na halę kierownikowi produkcji. Wraca do taśmy, gdzie już przygotował paczkę z wędzonym łososiem. Pracownice na hali patrzą ciekawie, co się dzieje. Uśmiechają się dyskretnie, jakby wiedziały, o co chodzi. Widzą to wszyscy - nie da się tego zrobić tak, żeby nie widziały. Prezes Gniazdowski podwija fartuch, chowa rybę za pasek. Idziemy do kierownika produkcji, naciskamy dzwonek. Otwiera nam drzwi, niczego nie podejrzewa. Spokojnie wychodzimy z łososiem w spodniach.
Jesteśmy w szatni.
- Tu - Gniazdowski pokazuje na wieszaki z pokrowcami na ubrania - ryba była składowana przed wyniesieniem.

***
Z oświadczeń kobiet wynika, że kradły. Przekonałem się, że to możliwe, pod jednym warunkiem - jeśli nikt nie sypnie. A wszyscy na hali widzą.
Zastanawiające jest, że wszystkie pracownice były zamieszane w proceder - w sumie około 20-30 osób. Z oświadczeń wynika, że trwało to kilka lat, zanim wyszło na jaw.
- Też mnie zastanawiało, jak mogło do tego dojść - mówi Gniazdowski. - Odpowiedź jest w zeznaniach, proszę je dokładnie przeczytać.
Notatka ze spotkania w dniu 16.07.2008. Mówi Sławomira S.: "L. jest przewodniczącą bandy. Przez nią i tak wszystko przechodzi. Straszyła, że jakby ją ktoś wkopał, to ona też doniesie na nich".
Notatka z rozmowy z Marią L. z dnia 16.07.2008: "...pytaliśmy się nowych osób pracujących na produkcji, czy chcą paczuszki ryb do domu - zawsze chciały. I tak wciągałyśmy następne osoby - bałyśmy się, że mogły nas podkablować, dlatego proponowałyśmy paczki dla nich, żeby mieć też ewentualnego haka na nie, że brały".
Maryla A.: "... jestem nowym pracownikiem i panie z mojej zmiany cały czas mi dokuczały, że jestem szpiegiem i donosicielem: jak chcę z nimi pracować, to też muszę ukraść. W końcu nie wytrzymałam psychicznie i ukradłam...". Kartuzy, 17.07.2008. Czytelny podpis: Maryla A.

***
Czegoś tu nie rozumiem - co te kobiety robiły z tą rybą? Nie mogły jeść takich ilości.
Z dokumentów wynika, że rozdawały rodzinie, sprzedawały sąsiadkom, kupowały za nią ciuchy, torebki, płaciły rybą u fryzjera i u ginekologa. I jeszcze... Ale o tym za chwilę.

- To, co im zostawało, zawsze mogły sprzedać na hali w Gdyni. Wiem, że nasza ryba tam jeździła PKS - twierdzi Marcin Gniazdowski.
Najlepiej przyjechać tu w piątek. Hala rybna nie jest duża - to kilka stoisk. W ręku trzymam worek z kartonem wędzonej ryby.

- Dzień dobry - podchodzę z workiem do pierwszego z brzegu stoiska. - Mam rybkę z Almaru do sprzedania bez fakturki.
- Skąd pan ją ma?
- Z wesela mi została, nie wiem, co mam z nią robić. Termin ważności - jeszcze 10 dni...
- Panie, co pan? Ja nie mogę takiej wziąć, ja muszę mieć faktury - uważnie lustruje mnie wzrokiem. - Nie ma mowy.

Następne stoisko. Lustrują wzrokiem. Taka sama rozmowa. Jeszcze jedno - też bez skutku. Też uważne spojrzenie od stóp do głów. Na czwartym z kolei słyszę:
- Pokaż mi pan tę rybę.
Bez specjalnego skrępowania wyciąga z siatki firmowo zapakowany karton z logo Almaru.
Bez słowa rozcina firmowe opakowanie i zagląda do środka.
- Nie, panie, wędzonej nie wezmę, słabo schodzi, droga jest.
- Mogę przywieźć świeżą.
Nie pyta, skąd mam rybę.
- A ile?
- Każdą ilość. Dogadamy się, to za pół ceny sprzedam.
- Dobra, czekam w poniedziałek, przyjedź pan ze świeżą.
Zajęło mi to pięć minut.
***
W zeszłym tygodniu, na korytarzu sądowym, adwokat byłych pracownic Almaru nie bardzo chciał ze mną rozmawiać.
- Pisze pan to na zamówienie Gniazdowskiego czy też chce pan pisać obiektywnie?
Nie zdążyłem z nim porozmawiać, bo pan mecenas wchodził już na salę sądową. Zostawiłem swój numer telefonu.

Sąd musi rozstrzygnąć, co tak naprawdę stało się w dniach 16-18 lipca 2008 roku. Skąd się wzięły oświadczenia, w których kobiety przyznają się do kradzieży?

Małgorzata Anolik jest asystentką Marcina Gniazdowskiego. Uczestniczyła we wszystkim, co się działo w firmie w tych dniach. Szczegółowo opisuje wydarzenia z lipca 2008.
- Od jakiegoś czasu do szefa wpływają anonimy o kradzieżach w firmie. Pod koniec czerwca 2008 roku zostaje przyłapana na gorącym uczynku jedna z pracownic. Kolejne pracownice - Maryla A. i Bogna W., w lipcu 2008 roku informują mnie o kradzieżach. Ja z kolei mówię o tym szefowi.
Małgorzata Anolik ma przed sobą kilka segregatorów dokumentów. Wszystko jest zanotowane, udokumentowane...

- 16 lipca 2008 roku. Agencja ochrony Gryf przeprowadza kontrolę pracowników działu produkcji. Marcin Gniazdowski zaprasza na rozmowę do siebie do gabinetu Sławomirę S., która się przyznaje do kradzieży. Twierdzi, że "wszyscy kradli", jako przywódczynię podaje Marię L. Gniazdowski prosi na rozmowę Marię L., która się przyznaje do kradzieży, opowiada o całym "systemie kradzieży" i wskazuje Mariolę D. jako przywódczynię. Gniazdowski prosi o przywiezienie Marioli D. Po D. jadą cztery osoby. Po przywiezieniu Marioli D. do firmy prowadzę ją do gabinetu Gniazdowskiego. D. przyznaje się do kradzieży i potwierdza to, co wcześniej powiedziały panie L. i S. Wskazuje też jako kradnącą panią Bożenę H. Następnie odbyła się rozmowa z panią Bożeną H., która przyznaje się do kradzieży.

- 17 lipca 2008 roku. Najpierw rozmawiam z Marylą A. Następna rozmowa - z Haliną Z. Już na początku rozmowy pani Z. powiedziała, że się leczyła psychiatrycznie.
Część rozmów była nagrywana. Kobiety sporządzały oświadczenia, w których potwierdzały to, do czego wcześniej się przyznawały. Wszystkie rozmowy były prowadzone przy świadkach - zawsze to były trzy lub cztery osoby.

***
- Gdzie się odbywały te rozmowy? - pytam przy najbliższym spotkaniu.
- Tutaj - pada odpowiedź. Jesteśmy w siedzibie firmy Almar, na sali konferencyjnej. Pod nami hala produkcyjna.
- Nagrywaliście te rozmowy?
- Tak.
- Te kobiety wiedziały, że są nagrywane?
- Nie.
Proszę o odtworzenie nagrań. Dostaję też stenogramy. Rozmawiający zadają pytania, czasem Gniazdowski zaklnie, czasem podniesie głos, czasem postraszy policją.
Jak się za chwilę okaże, najważniejszego nagrania - rozmowy z Haliną Z., nie ma. Po prostu - nie była nagrywana. Tak twierdzi Gniazdowski.

***
Od tamtych wydarzeń minęły dwa lata. Halina Z. uprzedza sąd, że nie najlepiej się czuje. Głos się jej łamie. Wygląda na przerażoną. Siedzące za nią kobiety chichoczą dyskretnie. Halina Z. jest niepodobna do siebie samej sprzed kilku minut, rozbawionej i pewnej siebie kobiety. Wtedy stała z koleżankami na sądowym korytarzu, teraz będzie zeznawała.
- Tego dnia przyszłam do pracy, ale kazano mi wrócić do domu i czekać na telefon. Powiedziano mi, że szef będzie chciał ze mną rozmawiać i że będę musiała przyjechać, kiedy zadzwonią. Wróciłam do domu. Zadzwonili. Do firmy przyjechałam około 11.00. Stróż kazał mi iść na świetlicę. Na miejscu był mój kierownik, jakiś człowiek, którego nie znałam.
Halina Z. zaczyna płakać. Płaczą też siedzące za nią Maria L., Bożena H.
- No i wtedy zaczął się horror. Powiedzieli mi wtedy, że jestem oskarżona o kradzież ryby. Anolik kazała mi napisać oświadczenie, że ja sama kradłam, że kradły koleżanki, jak to wyglądało... Ja odmówiłam. Anolik ciągle podsuwała mi jakieś kartki, ja ciągle odmawiałam napisania, podpisywania czegokolwiek. Krzyczeli na mnie, dziesiątki razy powtarzali te same pytania. Najwięcej krzyczała Anolik. Mówiła, że grozi mi 12 lat więzienia, zastraszała... Pytała, czy się zastanawiam, ile mój syn będzie miał lat, kiedy wyjdę z więzienia... Przesłuchanie trwało cztery godziny. Z upływem czasu czułam się coraz gorzej. "Płacz, ile chcesz, dopóki nie podpiszesz, to stąd nie wyjdziesz" - mówiła Anolik. Podpisałam to, żeby stamtąd wyjść.
Wszystkie oskarżone o kradzież kobiety zeznały przed sądem, że zostały zastraszone i zmuszone do podpisania oświadczeń.
***
21 lipca 2008 roku, Komenda Powiatowa Policji w Kartuzach. Funkcjonariusz P. sporządza notatkę.
"Wykonując czynności służbowe ustaliłem, że na terenie firmy Almar w Kartuzach może dochodzić do naruszenia praw pracowniczych.
W dniu 21.07.2008 o godzinie 7.00 skontaktowałem się z Ludwikiem Z. [mąż Haliny Z. - przyp. red.] oraz Mariolą D. W rozmowie z ww. ustaliłem, iż właściciel firmy Almar Marcin Gniazdowski w ubiegłym tygodniu prowadził wewnętrzne »śledztwo« na terenie firmy w sprawie kradzieży produktów. Poprzez zastraszanie, zmuszanie do określonego zachowania kazał pisać oświadczenia, z których wynika, że pracownice jednej ze zmian wynosiły masowo produkty rybne (...).

W wyniku tych czynności żona Ludwika Z. [Halina Z. - przyp. red.] w dniu 18.07.2008 w godzinach popołudniowych trafiła do Izby Przyjęć Szpitala Powiatowego w Kartuzach, skąd z silnymi zaburzeniami świadomości została przewieziona do szpitala psychiatrycznego w Gdańsku, gdzie do chwili obecnej przebywa na obserwacji.

Od ww. przyjęto zawiadomienie o przestępstwie oraz przesłuchano w charakterze świadków".
To był poniedziałek. Około godziny ósmej rano. Tę notatkę podpisał przełożony funkcjonariusza P. we wtorek. Tylko że wtedy było już po akcji policji.

Z notatki wynika, że funkcjonariusz P. o siódmej rano w poniedziałek "kontaktuje się" z rodziną kobiety, która w wyniku zastraszania w miejscu pracy ląduje w szpitalu... Jak doszło do tego, że funkcjonariusz P. wszedł w posiadanie informacji o zastraszaniu pracowników w Almarze? Tego w notatce nie ma.

Dowiaduję się natomiast, że matka funkcjonariusza P. i matka Haliny Z. są kuzynkami. Funkcjonariusz P. mieszka w niewielkiej wsi K., w której mieszka również Halina Z. Obydwoje wychowywali się na jednym podwórku.

Chcąc potwierdzić te informacje, dzwonię do komendy, do funkcjonariusza P. Telefon odbiera jego przełożony. Dowiaduję się, że "funkcjonariusz operacyjny" P. nie udzieli mi żadnych informacji.
Ludwik Z., który zgłosił funkcjonariuszowi P. przestępstwo, w czerwcu 2009 roku został zwolniony dyscyplinarnie z pracy. Wówczas przyłapano go na kradzieży paliwa - wlewał je do 15-litrowego pojemnika. Wezwano policję. Kartuscy policjanci ukarali go mandatem.

***
Jest poniedziałek, 21 lipca 2008 roku. Funkcjonariusz P. przyjmuje zgłoszenie od męża Haliny Z. W tym czasie Marcina Gniazdowskiego nie ma w Almarze. Spisane w środę, czwartek i piątek oświadczenia i pliki z nagraniem rozmów znajdują się w mieszkaniu w Kartuzach. Około godz. 10 rano Gniazdowski dowiaduje się, że w Almarze jest policja.

- Pomyślałem, że szybko działa, że ktoś musiał donieść o kradzieżach przede mną, ja chciałem zrobić to po południu.

Gniazdowski się mylił. Tego ranka, dwie godziny po sporządzeniu notatki przez funkcjonariusza P., pod firmę zajechało kilka nieoznakowanych samochodów i radiowozów. Do Almaru weszło 10 uzbrojonych, nieumundurowanych policjantów w celu zabezpieczenia dokumentów. Jak mówili - w związku z doniesieniem o możliwości naruszeń praw pracowniczych. Z relacji pracowników Almaru wynika, że policjanci mówili, że szukają teczek osobowych.

Mieli nakaz, a w zasadzie coś, co zastępuje nakaz - bez podpisu prokuratora, z podpisem komendanta.

Funkcjonariusze przetrząsnęli całą firmę, wykręcili twarde dyski z komputerów, zabrali kilka kartonów dokumentów zupełnie niezwiązanych ze sprawami pracowniczymi.

- Sparaliżowali działanie firmy na kilka miesięcy. Zostaliśmy bez niczego. Do dzisiaj nie oddali twardych dysków, pomimo nakazu sądu. Mieliśmy tam dokumentację sprzedaży, zakupów, dane kontrahentów, zamówienia... wszystko.

Gniazdowski od samego początku wykrywania kradzieży w swojej firmie współpracuje z prywatnym detektywem Robertem Ratajczykiem. Jest to były komendant miejski policji w Gdyni, doświadczony gliniarz.

- Rzeczywiście, czasem stosuje się nakaz bez zgody prokuratora, wtedy kiedy trzeba reagować w środku nocy, podczas weekendu, natychmiast. Wówczas może wystarczyć podpis komendanta. Tylko wtedy kiedy nie można zwlekać ani chwili - mówi były policjant.

Zastanawia go fakt, że wysłano 10 funkcjonariuszy, kilka samochodów.
- Takie siły wysyła się do niebezpiecznego przestępcy. Myślę, że w tym przypadku, tu w Kartuzach, trzeba było ściągać posiłki z okolicy.
Co by zrobił Ratajczyk, gdyby miał doniesienie o naruszeniu praw pracowniczych i chciał zebrać dokumenty dotyczące pracowników?
- Zadzwoniłbym, poprosiłbym, żeby mi je przygotowano, pojechałbym i zabrał. Gdybym miał podejrzenia co do tego, że ktoś może chcieć coś ukryć, wówczas pojechałbym bez zapowiedzi.
- Ilu funkcjonariuszy byłoby do tego potrzebnych? - pytam.
- Sam bym to zrobił albo wysłał kogoś - śmieje się Ratajczyk. - Może pojechałbym z funkcjonariuszem, żeby mi pomógł przenieść karton, gdybym chciał zabrać więcej dokumentów.
Zdaniem Ratajczyka, najbardziej zastanawiające jest, kto podpisał nakaz przeszukania, skoro komendant zapoznał się z notatką funkcjonariusza P. dzień później.
Ratajczyk nie ma wątpliwości, że przeszukanie było bezprawne. Być może zwykłe niedopatrzenie, zwyczajny błąd, ktoś komuś podsunął dokument, ktoś bezmyślnie złożył podpis, nie zapoznając się ze sprawą... Być może.
- Po co im to było? Po co mieliby przeszukiwać Almar? - pytam byłego policjanta i szefa firmy.
- Szukali oświadczeń i nagrań, w których pracownice przyznają się do kradzieży - pada wspólna odpowiedź.

Próbuję kojarzyć wszystkie fakty. Funkcjonariusz P. przyjął doniesienie od swojej krewnej. W to jestem w stanie uwierzyć. Ale...

- Jaki mieliby w tym interes pozostali policjanci - po co mieliby chronić te kobiety?
Gniazdowski mówi, żebym jeszcze raz uważnie przeczytał spisane oświadczenia, odsłuchał nagrania i przejrzał stenogramy z rozmów.
***
W jednym z oświadczeń Maria L. pisze: "Mariolka D. ma znajomych w urzędzie, sądzie.(...) Mariola D. ponoć sprzedawała prokuratorom (ponoć od roku), policji. Chwaliła się, że ma znajomości w policji i prokuraturze, że za 50 zł jest w stanie każdego załatwić"(...) "Halina Z. - duże zamówienie sprzedawała jakiemuś policjantowi z Kartuz, potrafiła wynieść 10 razy po 500 g plastrów dziennie, miała tak duże zamówienia, że inne dziewczyny dla niej wynosiły".

Ze stenogramów nagranych rozmów:
Maria L.: (…) ona [Mariola D. - przyp. red.] ma pełno znajomości i wszędzie rozdaje rybę.
Gniazdowski: No właśnie, powiedz coś na ten temat.
Maria L.: Ona mówiła już to rok temu.
Gniazdowski: I ona już mówiła o tym, tak?
Maria L.: Mówiła, że ma znajomości w prokuraturze...
Gniazdowski: Ale tu w Kartuzach, czy...
Maria L.: Ona się lubiała dużo chwalić i ludzie się z tego śmiali, że nie wiadomo, co ma, i nie wiadomo, co w domu i co ona takiego ma. Więc nie wiem, czy ona mówiła serio, czy naprawdę, nie wiem. Bo już...
Gniazdowski: No dobrze. Ale czekaj, czekaj. Czy policja też, policjanci jacyś też byli tam? Po rybie brali?
Maria L.: (...) Byli.
Gniazdowski: Dawała im rybę, tak? Czy sprzedawała?
Maria L.: Ja z nią nigdy nie dawałam. Jak już, to sprzedawała, na pewno, bo to był jej zarobek.
Gniazdowski: Aha, czyli jest możliwość taka, że do niej dzwonili właśnie sędziowie jacyś, czy ktoś taki. Tak?
Maria L.: No, tak twierdzi. Nie no, ma tyle znajomości, więc telefon urywał się jej. (...) Ona [Mariola D. - red.] konkretnie nie mówiła, tylko mówiła, że ma wszędzie znajomości i że wszystko musi płacić (...) rybą i ja nie wiem.... Dziwne to było. (...) Nie no, ona mówiła, że ma tyle znajomości, że nawet potrafiłaby kogoś za 50 zł załatwić.
Maria L.: Halina Z. miała zamówienia duże. Niby jakiemuś policjantowi, ale nie znam nazwiska. Mówiła, że policjantowi.
Gniazdowski: Z Kartuz?
Maria L.: Pewnie tak, ale nie wiem jakiemu, ale ona mu sprzedawała, normalnie.

***
- Boję się. Boję się policji - z Małgorzatą Anolik siedzę w barze obok hali w Gdyni, tuż po tym jak próbowaliśmy sprzedać "kradzioną" rybę. - Samotnie wychowuję trzynastoletniego syna. Boję się o niego.
Kobiety w sądzie mówią, że ona właśnie krzyczała najbardziej. Drobna brunetka, sporo pali. Zastanawiam się, czy zdolna byłaby do takiej agresji.

- W dniu, w którym do Almaru weszli policjanci, zostałam zatrzymana przez nich bez jakiegokolwiek nakazu. Potem mówili, że mnie tylko podwieźli na komendę, na której trzy godziny czekałam na przesłuchanie. Nie mogłam ani zadzwonić, ani zażyć lekarstw, które miałam w torebce. Brakowało tylko lampy świecącej prosto w oczy. Dwóch policjantów - dobry i zły. Zły mi groził, krzyczał wulgarnie, wyzywał, straszył. Kiedy po paru godzinach wyszłam z komisariatu, poszłam na parking pod Almarem, gdzie rano zostawiłam samochód. Tam ruszyło na mnie auto.
- Jak to ruszyło na ciebie auto?
- Ktoś chciał mnie nastraszyć. Z całym impetem na mnie najechał, odskoczyłam w ostatnim momencie, przewróciłam się, usiadłam na chodniku. Byłam roztrzęsiona, nogi mi drżały. Nie byłam w stanie chodzić.

W kwietniu 2010 roku Anolik i Gniazdowski złożyli skargę na działania policji do komendy głównej. Po kilku dniach od złożenia skargi Małgorzacie ktoś przebił opony i dętki.
- Miały takie ładnie wycięte trójkąciki - mówi Małgorzata.
***
Toczą się dwa procesy.
W jednym z nich Gniazdowski oskarża kobiety o kradzież. Dlaczego Gniaz-dowski, a nie prokurator? Dlatego że prokurator dwukrotnie umorzył śledztwo w tej sprawie.
W drugim procesie prokurator oskarża Gniazdowskiego i Anolik o znęcanie się nad pracownikami. Dlaczego prokurator? Dlatego że po przyjęciu doniesienia przez aspiranta P. wszczął śledztwo i doprowadził sprawę do finału w sądzie.

***
Możliwości są dwie. Pierwsza - w Almarze wymuszono zeznania i teraz skrzywdzone pracownice dochodzą swoich praw w sądzie. Druga opcja - kobiety kradły ryby, od początku chroni je policja i prokuratura.

***
Od rzeczniczki Prokuratury Okręgowej w Gdańsku, Grażyny Wawryniuk, otrzymałem pismo z wyjaśnieniem. Czytamy w nim m.in.: We wrześniu 2008 roku prokuratura dokonała kontroli zasadności i prawidłowości jeśli chodzi o przeszukanie pomieszczeń biurowych firmy Almar oraz dokonane zabezpieczenie dokumentów i nośników komputerowych. Analiza akt sprawy wykazała, iż przeszukanie zostało dokonane zgodnie z obowiązującymi przepisami i było uzasadnione.
Jeśli chodzi o zabezpieczone dyski komputerowe, to: na zabezpieczonych dyskach ujawniono nielegalne oprogramowanie. Prokuratura Rejonowa w Kartuzach wszczęła postępowanie w tej sprawie, a następnie je umorzyła - w związku z niewykryciem sprawcy. Do sądu skierowano wniosek o orzeczenie przepadku nielegalnego oprogramowania. W październiku 2009 roku sąd orzekł przepadek. W tej sytuacji prokurator nie ma już uprawnień do podejmowania jakichkolwiek czynności czy decyzji wobec tych dysków. O ich zwrot należało się zwrócić do sądu. Jeśli chodzi o umorzenie w sprawie przywłaszczenia przez pracowników firmy Almar mienia znacznej wartości, to: Prokuratura Okręgowa w Gdańsku nie badała zasadności tej decyzji. Nie było podstaw do podjęcia tego typu czynności.

***
- Wie pan, przy tej sprawie jestem od początku, od dwóch lat. Byłem w Almarze, w tym dniu, kiedy weszli policjanci, widziałem, co się tam działo - rozmawiam z Jakubem Tekielim, adwokatem Gniazdowskiego. Twierdzi, że ich "sytuacja procesowa" jest trudna, a sprawa skomplikowana. - Naprawdę wierzę w to, że te kobiety kradły.

***
Tak mi mówi adwokat Gniazdowskiego. Każdy adwokat tak mówi. Szczególnie dziennikarzowi.
Imiona oskarżonych o kradzież pracownic Almaru zostały zmienione.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki