Świetnie specyfikę tego wieczoru oddaje tytuł jednej z piosenek grupy, wykonanej zresztą w Operze Leśnej, "Four Seasons In One Day". W oryginale odnosi się do zmiennej pogody w Nowej Zelandii, gdzie podobno można w ciągu jednej doby doświadczyć uroków wszystkich pór roku, ale bardzo dobrze komentuje sam koncert, który zaoferował prawdziwą huśtawkę nastrojów i bardzo sprzeczne doznania.
Było to spotkanie z legendą, z nowozelandzko-australijsko-amerykańskim zespołem rockowym, który robił furorę w dziesięcioleciu na przełomie lat 80. i 90., rozpadł się w 1996 r. u szczytu sławy, by dwa lata temu powrócić. Ci, którzy spodziewali się tak charakterystycznych dla sopockiego amfiteatru klimatów "Znacie? To posłuchajcie", mogli przeżyć niemałe zaskoczenie.
Zespół jest w Polsce mniej popularny niż w krajach anglosaskich i dlatego mało kto wie, że do jego reaktywacji nie doszło ze zwykłych materialnych pobudek, lecz u podstaw decyzji leży tragedia. Wiosną 2005 r. po kilku latach walki z depresją samobójstwo popełnił perkusista Crowded House Paul Hester i wstrząśnięci jego śmiercią dwaj przyjaciele z podstawowego składu - nowozelandzki wokalista i multiinstrumentalista Neil Finn oraz australijski basista Nick Seymour - postanowili w hołdzie dla niego wznowić działalność i nagrać nową płytę.
Do zespołu dołączyli dwaj Amerykanie - multiinstrumentalista Mark Hart, który już wcześniej współpracował z Crowded House i z samym Finnem przy jego nagraniach solowych, oraz perkusista Matt Sherrod, stały bębniarz Becka i koncertowego składu R.E.M. Kwartet wydał przed rokiem pierwszy od jedenastu lat album "Time On Earth", który znalazł się na pierwszym miejscu listy przebojów w Australii i trzecim w Wielkiej Brytanii, i wyruszył na światową trasę. W ramach niej występowali m.in. 28 czerwca na największym letnim festiwalu muzycznym w Europie w angielskim Glastonbury, a ostatnio właśnie w Sopocie.
Oba koncerty dzieliła przepaść, choć zespół zagrał ten sam repertuar, w taki sam superprofesjonalny sposób. Nawet kostiumy sceniczne i malowana płachta za muzykami były identyczne.
W Anglii zagrali przy cudownej pogodzie na głównej scenie przed kilkudziesięciotysięczną publicznością, która zrobiła znaną ze stadionów meksykańską falę, w Polsce w pochmurny wieczór w wypełnionym do połowy, raczej ponuro wyglądającym amfiteatrze.
Sopocki koncert rozpoczął się od kilku nowych utworów, mało komu ze słuchaczy znanych, po kilkunastu minutach jednak publiczność zaczęła doceniać muzykę i starania zespołu, który nic sobie nie robił z chłodnej początkowo reakcji. Zaczęły się przeboje - "Weather With You", "Fall At Your Feet" - zagrane znakomicie, z dodanymi improwizacjami i lody zaczęły pękać. Przy największym hicie "Don't Dream Is Over" publiczność śpiewała już (dość nierówno) refren z zespołem. I wtedy nastąpiło TO.
Neil zaprosił publiczność na scenę. Zrazu nieśmiało, później w coraz szybszym tempie, ludzie zaczęli przepływać z widowni na estradę. Przedstawiciele ochrony, którzy do tej chwili mogli spokojnie siedzieć i na przykład dłubać w nosie, nagle ruszyli ławą na estradę i próbowali sprowadzić z niej publiczność. Można było odnieść wrażenie, że najchętniej zrobiliby to siłą. Lider Crowded House nawet ironizował - "No tak, publiczność jest na kokainie i zaraz nas rozszarpie".
W końcu na estradzie pojawił się znany dziennikarz muzyczny Roman Rogowiecki i uspokoił ochronę. Potem nastąpił długi bis, przy scenie pełnej zasłuchanych fanów. Właśnie wtedy usłyszeliśmy "Four Seasons...". Kwartet dał znakomity ponaddwugodzinny koncert i stopniowo zdobył serca słuchaczy. Wygrali muzycy, wygrali fani, na żółtą kartkę zasługują porządkowi, którzy nie odróżniają spokojnych ludzi od stada kiboli.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?