Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Rejsy: Nie mogę teraz odebrać twojej wiadomości

Barbara Szczepuła
Gdy tylko mógł, Jacek wyjeżdżał z aparatem fotograficznym za miasto. Zachwycał się wszystkim co widział, co przeżywał
Gdy tylko mógł, Jacek wyjeżdżał z aparatem fotograficznym za miasto. Zachwycał się wszystkim co widział, co przeżywał archiwum
Dla czytelników gazet była to jedna z wielu depesz: "W Nowej Zelandii zaginął polski turysta". Ale dla jego bliskich to zwiastun tragedii. Relacja Anny Grzybowskiej, matki, która straciła syna.

Krążę po mieszkaniu, chodzę z kąta w kąt i wszystko mi go przypomina. Wyglądam przez okno w kuchni, czy nie nadchodzi. Nakrywam stół do obiadu i przy jednym nakryciu kładę nóż po lewej, a widelec po prawej stronie talerza, bo Jacek był leworęczny i przez dwadzieścia parę lat tak właśnie robiłam... Tu leżą jego książki, tam płyty, w przedpokoju stoją buty...

Owszem, chcę o nim rozmawiać, bo wtedy mam wrażenie, że jest jeszcze z nami, że zaraz wejdzie, zawoła: cześć, pocałuje mnie, pogłaszcze psa... Mąż zamknął się w sobie, straszne jest to jego milczenie... A Marysia? Jak osiemnastoletnia zaledwie dziewczyna przeżywa śmierć brata? Pytam ją, bo się niepokoję. Odpowiada spokojnie, że Jacek poszedł przygotować jej miejsce i niedługo ją zabierze... Ciarki przechodzą po skórze i chce mi się wyć.

Taki był radosny. Zawsze uśmiechnięty. W szkole czasem nawet ten jego uśmiech denerwował nauczycielki, jedna z nich skarżyła mi się, że Jacek się z niej wyśmiewa. Ale to był taki życzliwy dla świata uśmiech dziecka, potem chłopca, potem młodego mężczyzny. Rósł, mężniał, doroślał i ciągle się uśmiechał.

Uśmiechał się także wyjeżdżając do Nowej Zelandii. To było jego marzenie. Skończył elektronikę i informatykę na Politechnice Gdańskiej oraz matematykę na uniwersytecie. Był bardzo zdolny, nauka nie sprawiała mu trudności, wszystkie egzaminy zdawał śpiewająco. Pracował jakiś czas w Prokomie, potem rozesłał swoje CV w różne miejsca i otrzymał propozycje z Holandii, Szwajcarii, Austrii, Nowej Zelandii. Wybrał Nową Zelandię.

Skakał z radości. Mówił, że popracuje przez rok i wróci.

***

Wyjeżdżał w kwietniu, a w marcu nasza spokojna stara suka, ulubienica Jacka, zaczęła wyć. Wyła tak żałośnie, że serce się ściskało. Starzy ludzie mówią, że jak pies tak wyje, zdarzy się w domu nieszczęście. Gdy Alfa zaczynała wyć, stale mi to przychodziło do głowy. Pewnego razu Jacek stanął w drzwiach kuchni i zapytał: - Mamo, a może nie jechać? Powiedziałam coś uspokajającego... - Jedź, ale uważaj. Przyślij mi SMS-y z Frankfurtu, Singapuru i Sydney. Tam miał międzylądowania. Nie jechał sam, do Wellington leciało z Polski osiem osób. Gdy dolecieli, odetchnęłam z ulgą, no, wszystko w porządku, Bogu niech będą dzięki.

Praca była satysfakcjonująca, zarobki też, oczarowała go przyroda Nowej Zelandii. Gdy tylko mógł, wyjeżdżał z aparatem fotograficznym za miasto. Gadaliśmy często przez Skype, zachwycał się wszystkim co widział, co przeżywał.

Gdy wyjeżdżał dałam mu medalik z Matką Boską Nieustającej Pomocy. Prosiłam Ją, żeby go strzegła.

Był człowiekiem głęboko wierzącym. Działał w duszpasterstwie akademickim u ojców dominikanów, miał wielu przyjaciół, organizował wyjazdy młodzieży do Taizé, sam bywał tam wielokrotnie. Bardzo polubił to miejsce, powtarzał za Janem Pawłem II, że do Taizé jeździł się jak do źródła. Tam bracia wywodzący się z różnych i czasami skonfliktowanych wyznań, narodów, kultur i języków, wspólnie się modlą i pracują i okazuje się, że jest możliwe, bo Chrystus burzy mury wszystkich podziałów. Jest Drogą, Prawdą i Życiem.

"Wędrowiec zatrzymuje się tu, zaspokaja pragnienie i rusza w dalszą drogę" - mówił Papież.
Jacek wierzył, że tak jest i że tak można żyć.

Pod sympatycznym uśmiechem krył się bardzo serio podchodzący do życia mężczyzna. Kiedyś mi powiedział, że jeśli się nie ożeni do pewnego wieku, to wstąpi do zakonu. Rozstał się wtedy z dziewczyną, na której bardzo mu zależało, sądziłam, że to go skłoniło do takich deklaracji.

Gdy jego koledzy z Wellington dali znać, że Jacek zaginął, że wyszedł w sobotę rano i nie wrócił przez weekend, powiedziałam, że to niemożliwe. W niedzielę chodził do kościoła i nie przypominam sobie, by kiedykolwiek opuścił mszę świętą.

***

A jednak zaginął. Ambasada przysłała nam oficjalną wiadomość.
- Co robić? - pyta mąż.
- Musisz jechać.
- Sam nie pojadę.
- No, dobrze, jedziemy razem - mówię, ale nie mam złych przeczuć, trzeba mu zabrać polskie gazety, myślę, bo pewnie gdy go znajdą, na parę dni umieszczą w szpitalu. Jakieś rzeczy jeszcze przygotowałam. Wzięłam na przykład białe prześcieradło...
Firma Fineos, w której Jacek pracował w Nowej Zelandii, załatwiła wszystkie formalności związane z wyjazdem, kupiła nam bilety na samolot.

Na lotnisku w Singapurze odebrałam telefon od polskiego ambasadora w Nowej Zelandii: Znaleziono ciało.

Podobno strasznie krzyczałam, nic nie pamiętam, świat się skończył, film się urwał, przerwa w życiorysie, czarna dziura.

- Nie uwierzę, dopóki go nie zobaczę - powtarzałam z rozpaczą, bo może to wcale nie on, może to ktoś podobny, ktoś inny... Nie wierzę! - krzyczałam - nie wierzę! Za każdym razem, gdy matka dowiaduje się o śmierci swojego dziecka, złamany zostaje porządek świata. To rolą dziecka jest chowanie rodziców, a nie odwrotnie. Pod Twoją obronę uciekamy się..., przecież go nie opuścisz Panno Chwalebna i Błogosławiona, o Pani nasza... Czemu go nie obroniłaś?

Za każdym razem, gdy matka dowiaduje się o śmierci swojego dziecka, złamany zostaje porządek świata

Obraziłam się na Matkę Boską.

Na lotnisku w Welligton byli koledzy Jacka, koroner, policjanci i ambasador.
- Muszę go zobaczyć! Zaraz.

Koroner nie pozwala, bo jeszcze nie skończył pracy.

- Kto go rozpoznał?
- Koledzy i jego szef.
- Ale ja, matka, muszę go zobaczyć. Mówicie, że jest zmieniony, może się mylicie, bo nie znacie go tak dobrze jak ja.

We wtorek go zobaczyłam. Chcieli go najpierw upiększyć, ale nie zgodziłam się na to. To mój syn i kocham go niezależnie od tego jak wygląda.

Bardzo był zmieniony. Oskalpowany, bez części nosa, z dziurą w głowie. Spuchnięty. Woda go niosła, a gałęzie drzew pokaleczyły. Całowałam go i oblewałam łzami... Mąż nie mógł patrzeć i strasznie płakał. Ja patrzyłam zachłannie, jakbym chciała go zapamiętać na całą wieczność.
Poznałam go po nogach. Miał piękne nogi. Długie i smukłe, podobne nogi wyrzeźbiła artystka figurze Chrystusa Zmartwychwstałego w naszym kościele parafialnym. Powiedziałam mu nawet o tym kiedyś. - Też porównanie! - prychnął.

Tak, to był mój Jacek, zmieniony, ale to on, nie miałam wątpliwości. I wtedy ogarnęła mnie rozpacz, taka straszna rozpacz, którą może zrozumieć tylko inna matka, która straciła syna. Maryja straciła syna, wie, jaki to ból, ale mojego Jacka nie uchroniła. Nie pomógł medalik, który dałam w domu Jackowi i który miał na szyi...

Oddano nam jego plecak. Miał ze sobą jedzenie, latarkę, książki. Przemoczona "Twierdza" Antoine'a de Saint-Exupery'ego leżała przede mną. Więc to czytał? Wziął też ze sobą Biblię, ale nie znaleziono jej nigdzie w pobliżu. W portfelu miał mały obrazek z wydrukowaną codzienną modlitwą duchowej adopcji. Data na obrazku wskazywała, że odmawiał ją codziennie od 25 marca 2000 roku, a więc przez osiem lat. Przypomniałam sobie, że zapytał mnie kiedyś: mamo, czy byłem chcianym dzieckiem? Cieszyłaś się, że się urodzę? Pewnie, bardzo chciałam cię mieć synku. Marta miała już kilka lat i liczyłam, że urodzi się chłopiec. Przez całą ciążę słuchałam muzyki, głównie Chopina i dlatego pewnie tak go lubisz...

***

Pytałam wielokrotnie koronera: Czy cierpiał? Nie mogłam spać, przewracałam się w hotelu z boku na bok i wyobrażałam sobie moje dziecko leżące w strumieniu, może wzywające pomocy...

Rano podszedł do mnie pewien Polak mieszkający w Nowej Zelandii od wielu lat. Tej nocy poczuł nagle czyjąś obecność i usłyszał głos: Powiedz mamie, że nie cierpiałem, że jestem w dobrym miejscu, w bardzo dobrym miejscu. Obudził się i nie wiedział, czy to była jawa, czy sen. Nie znał Jacka, ale był przekonany, że była to wiadomość dla mnie.

Człowiek zrozpaczony czepia się wszystkiego, co może przynieść mu ulgę. Więc uwierzyłam mu, chcę wierzyć, że tak jest. Jacek jest teraz w bardzo dobrym miejscu.

- Rzeczywiście nie cierpiał, zginął na miejscu - potwierdził koroner.

Podczas mszy pogrzebowej w Wellington cały czas powtarzałam sobie te słowa: jest w bardzo dobrym miejscu. Ten pierwszy pogrzeb wypadł w dniu jego urodzin. 12 czerwca skończyłby dwadzieścia osiem lat.

Pojechaliśmy do parku narodowego, oglądaliśmy miejsce, w którym zginął, strumień, pokryte mchem kamienie, wielkie, egzotyczne drzewa...
***

W sobotę rano zapakował plecak i wyszedł na wycieczkę. Sam, bo koledzy odsypiali jakąś imprezę z poprzedniego wieczora. A gdyby też się na nią wybrał? Też by odsypiał i nie poszedłby sam do lasu. Ale poszedł. Pewnie po jakimś czasie zatrzymał się na odpoczynek, pewnie coś zjadł, zrobił zdjęcia, może przeczytał parę kartek. To ta właśnie książka. Już wyschła, więc przerzucam ją, wyszukuję zdania, na które mógłby zwrócić uwagę mój syn.

"Nienawidzę tego, co łatwe. Nie można być człowiekiem, jeśli nie stawia się oporu".

Widzę go jak siedzi pod drzewem i czyta:

"Życie ma tylko wtedy sens, kiedy się je przemienia po trochu w coś, co jest poza nami".
Zamyśla się pewnie i czyta dalej:

"Ważne jest, by iść ku czemuś, a nie dojść tam, bo nie dochodzimy nigdzie nigdy, chyba, że do śmierci...".

"Bo zdarza się że Bóg, podobny do żniwiarza, ścina kwiaty wmieszane w jęczmień...".
Przechodzi przez strumień, zwykły, niewielki strumień, przez który przechodziło już wiele osób, stawia nogę na jednym z kamieni...
Bóg ścina kwiat.

***

To była sobota, w niedzielę koledzy go nie szukali, byli przekonani, że poszedł gdzieś dalej, poniedziałek był dniem wolnym od pracy ze względu na imieniny królowej, więc zaczęto go szukać dopiero we wtorek, gdy okazało się, że nie przyszedł do pracy. Włączyła się policja, ratownicy i wolontariusze, których przybywało z godziny na godzinę. Wspaniali ludzie.
Pani ambasadorowej przyśnił się Jacek leżący w wodzie. Twarz ukazywała się i znikała. Po przebudzeniu powiedziała do męża: szukajcie go w wodzie. Znaleziono go po tygodniu. Padały deszcze, strumień zmienił się w rwący potok, woda przeniosła ciało, zawlokła je w krzaki, przykryła płynącymi gałęziami...

Chciałam wiedzieć, co robił w ostatnich dniach przed śmiercią, co mówił, z kim rozmawiał. Okazało się, że odwiedził misjonarza Johna Paula. Ten świecki misjonarz powiedział mi, że Jacek był przesiąknięty Bogiem. I o Bogu właśnie rozmawiali.

Musieliśmy podjąć decyzję, czy skremować zwłoki, czy zabalsamować. Nie mogłam zgodzić się na kremację, mimo że wydałam takie dyspozycje na wypadek własnej śmierci. To byłoby tak, jakbym go drugi raz straciła.

Wróciliśmy do Polski, a Jacek przyleciał po paru dniach w trumnie.

- Dlaczego Bóg się o niego tak szybko upomniał? - nie mogłam nie zadawać sobie tego pytania.

- A może śmierć Jacka nie jest wcale bezsensowna - powiedział mi jego kolega ze studiów. - Może spowoduje, że młodzi ludzie zastanowią się nad swoim życiem i zaczną je zmieniać?
Chciałabym w to wierzyć. Jedna ze znajomych zwierzyła mi się, że po raz pierwszy od trzydziestu ośmiu lat zdecydowała się pójść do spowiedzi, żeby móc na pogrzebie Jacka przystąpić do komunii świętej. - O Boże, czy musiał zginąć młody człowiek, żebyś się zdecydowała?

- Chciałam zrobić dla Jacka coś, co by go ucieszyło.

***

Pogrzeb odbył się na gdańskim cmentarzu Srebrzysko. Przyszło wielu ludzi, była piękna pogoda. Nagle, gdy spuszczano trumnę do ziemi, powiał gwałtowny wiatr, lunął deszcz. Zagrzmiało. To był znak. Przypomniała mi się Apokalipsa i taki obraz: "Oto wielki tłum, którego nikt nie mógł policzyć, z każdego narodu i wszystkich pokoleń, ludzi i języków, stojący przed tronem i przed Barankiem. Odziani w białe szaty, a w rękach ich palmy...".

A Jacek wśród nich.

***

Już się nie gniewam na Matkę Boską, choć przecież go nie upilnowała. Dwa razy się udało. Mało nie umarł, gdy miał kilka miesięcy i w szpitalu zarażono go bakterią coli. Wtedy właśnie poleciłam go Matce Boskiej. Gdy miał kilka lat - zgubił mi na wakacjach, a wokół były mokradła, grzęzawiska i moczary. Po kilku godzinach przyprowadziła go zdrowego i całego jakaś kobieta.

Za trzecim nikt już mi go nie przyprowadził.

Medalik Jacka noszę na szyi... Gdy nikt nie widzi płaczę i przekonuję sama siebie, że muszę się uspokoić, bo płaczę nad sobą. Jacek przecież jest już tam, gdzie Bóg ociera wszystkie łzy. W bardzo dobrym miejscu.

A ja jestem w czyśćcu.

***

Włączam jego polską komórkę i słyszę głos: Tu Jacek Grzybowski, nie mogę teraz odebrać twojej wiadomości...

Więcej tekstów publicystycznych czytaj w piątkowych Rejsach - dodatku "Polski Dziennika Bałtyckiego".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki