Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Siostra Małgorzata Chmielewska: Patrzcie w oczy potrzebującym

Redakcja
Siostra Chmielewska:  Czasem żebrzącemu trzeba dać pieniądze, a czasem grzechem jest je dawać
Siostra Chmielewska: Czasem żebrzącemu trzeba dać pieniądze, a czasem grzechem jest je dawać Robert Kwiatek/Archiwum
Służąc drugiemu człowiekowi, nie można pozwolić traktować się jak naiwniak - mówi siostra Małgorzata Chmielewska ze Wspólnoty Chleb Życia, w rozmowie z Dariuszem Szreterem

Co było impulsem, który kazał panience z dobrego, acz niezbyt religijnego domu, absolwentce biologii UW, porzucić dotychczasowe życie, pochylić się nad najbardziej potrzebującymi?
A dlaczego panienka z dobrego domu nie może być chrześcijanką? Nie widzę sprzeczności między pochodzeniem z dobrego, choć ja bym powiedziała po prostu normalnego, inteligenckiego domu, a życiem Ewangelią.

Nie mówię, że to sprzeczność, ale wedle statystyk katolików jest w Polsce około 95 proc., a osób, które tak się zaangażowały w pomoc innym - garstka.
Jest sporo osób, które poświęcają życie Panu Bogu w sposób szczególny. Czy to poprzez śluby, wstępując do zgromadzeń zakonnych, tak jak ja, czy poprzez kapłaństwo, bądź też starają się żyć Ewangelią w rodzinach. Na szczęście takich osób jest bardzo wiele i niektóre z nich to wezwanie Chrystusa do pójścia za nim, spotkania Boga w drugim człowieku, w Kościele, w Eucharystii, traktują bardzo poważnie.

Jedna z postaci "Braci Karamazow" Dostojewskiego mówi, że łatwo jest kochać bliźnich, ale pojedynczego, konkretnego bliźniego, który czasem nie za czysto wygląda i niezbyt wykwintnie pachnie, już nie potrafi. To chyba częsta przypadłość?
Oczywiście, łatwiej jest kochać całą ludzkość, niż kochać męża, żonę czy dziecko, nie wspominając już o kochaniu - miłością chrześcijańską - złośliwej sąsiadki. Ale nie ma czegoś takiego jak miłość ogólna. Miłość zawsze wciela się w konkretnego człowieka. Chrystus jest Bogiem wcielonym. Spotkanie z drugim człowiekiem jest próbą naszej miłości. Ma to jednak być spotkanie z konkretnym człowiekiem. Dlatego, choć trudno mi to tak wprost porównywać, myślę, że jeden dzień w tygodniu poświęcony na przygotowanie posiłku w schronisku dla bezdomnych i to, że potem się ten posiłek wyda, patrząc im w oczy, może mieć dla nas większą wartość niż anonimowe darowanie połowy pensji na jakiś szlachetny cel.

Czy zatem podziela siostra pogląd, że Polacy są świetni, jeśli chodzi o zrywy, co widać po udziale w akcjach charytatywnych, natomiast codzienna praktyka miłości bliźniego przychodzi im z trudem?
Myślę, że w ani jednym, ani drugim nie jesteśmy do końca dobrzy. Jest jeszcze mnóstwo spraw niezałatwionych w naszym życiu codziennym, w życiu społecznym. Trochę ze smutkiem patrzę na to, że młode pokolenie nie ma wzorców w tym względzie. Widać to choćby w przekroju programów telewizji publicznej. Nie oznacza to, że wśród młodego pokolenia nie ma wspaniałych wolontariuszy, którzy chcą coś zrobić i którzy to robią, mają otwarte serca, wspaniałe pomysły, są gotowi poświęcić dużą część siebie dla dobra innych. Ale nie ma mody na polepszanie świata, mody na dobro.

A Janina Ochojska, Jurek Owsiak - to nie są wzory?
To jest moje pokolenie, a potrzebni są następcy.
Ludzie często nie wiedzą, jak mają się zachować wobec proszących o wsparcie. Z jednej strony chcieliby pomóc, z drugiej boją się, że te pieniądze i tak pójdą na alkohol. Czy zwracają się do siostry z takimi pytaniami? Co siostra radzi?
Jest taka żydowska anegdota. Do rabina przychodzą przedstawiciele gminy i namawiają żeby błogosławił założeniu kasy dla ubogich, gdzie raz na tydzień rozdzielano by pieniądze dla potrzebujących. Rabin jednak nie chce się na to zgodzić. W końcu ktoś odważył się go zapytać o przyczynę. Rabin na to: bo w ten sposób nie będziecie zmuszeni patrzeć żebrakowi w oczy, kiedy mu dajecie jałmużnę. Odnosząc się wprost do pańskiego pytania: myślę, że to bardzo zależy od sytuacji. To ustawiczny dylemat, którego nikt za mnie, spotykającej człowieka potrzebującego na ulicy, nie rozwiąże. Czasami trzeba dać pieniądze, a czasami grzechem jest je dać. Można wesprzeć inaczej. Często dzwonią do nas ludzie, którzy spotykają kogoś w potrzebie na ulicy, i jest oczywistą sprawą, nawet powiedziałabym kwestią roztropności, że nie przygarniają każdego do własnego domu. Ale karmią, ubierają, starają się mu znaleźć jakąś rzeczywistą pomoc, na przykład w postaci miejsca w naszym domu. I to jest coś wspaniałego! Na akt miłosierdzia nie ma recepty. Nie mogę powiedzieć "dawać", nie mogę powiedzieć "nie dawać". Wszystko zależy od spotkania, od tego, kim jest ten drugi człowiek.

W swoim blogu pisze siostra o Tomku, który odszedł z waszego ośrodka, a teraz co jakiś czas dostajecie sygnały, że gdzieś tam w Polsce zbiera pieniądze, żeby do was wrócić. Czy "dobrzy ludzie" dający mu po stówie na ten powrót, który jak siostra pisze, pewnie nigdy nie nastąpi, robią właściwie?
Oczywiście. Tomek jest dzieckiem chorym, niepełno-sprawnym umysłowo, dlatego podejrzewam, że by już dawno umarł, gdyby tych dobrych ludzi nie spotykał. To nie jest tak, że pomagając drugiemu człowiekowi powinniśmy oczekiwać efektu takiego, jak my sobie wyobrażamy. To, co my gotowi jesteśmy uznać za szczęście, nie musi nim być dla niego. Dla Tomka najprawdopodobniej aktualnie nie jest szczęściem przebywanie w naszym domu. On po prostu tego obecnie nie potrafi, mimo że regulamin u nas jest, delikatnie rzecz ujmując, luźny. To jest dzieciak kompletnie zraniony, nieznający miłości. I tak długo będzie wędrował i szukał, aż stanie się coś, co być może zatrzyma go na miejscu. Albo też, być może, stanie się nieszczęście. Do tej pory szczęśliwie trafia na ludzi, którzy starają się mu pomóc w takiej mierze, w jakiej są w stanie. A że Tomek to znakomicie wykorzystuje? Taki po prostu jest. Ale on rzeczywiście jest brudny, rzeczywiście jest głodny, kiedy go spotykają, więc go opierają, no i dają mu pieniądze, które on przez jakiś czas wydaje na życie.
W wypowiedziach wielu osób zajmujących się pomocą ludziom niedopasowanym, ze zwichniętymi - najczęściej przez alkohol - życiorysami, pojawia się często stwierdzenie: "ja ich nie oceniam". Czy można nie oceniać, szczególnie jeśli się jest osobą duchowną, a więc nie tylko wyznającą, ale w pewien sposób oficjalnie reprezentującą określony system wartości?
Wszyscy mamy tendencje do oceniania i myślę, że osobie duchownej jest dokładanie tak samo trudno nie oceniać, jak każdej innej. Natomiast ja swoje życie traktuję jako służbę, dlatego staram się pomóc drugiemu człowiekowi po to, żeby on sam sobie pomógł, na tyle, na ile jest w stanie. Ale oczywiście należy oceniać złe czyny. Jeżeli ktoś kradnie, to nie mogę powiedzieć, że nie kradnie, bo byłaby to nieprawda. Jeżeli ktoś nadużywa dobroci, czyli - krótko mówiąc - uważa nas za naiwniaków i usiłuje się przewieźć na naszych plecach nie robiąc nic w kierunku poprawy swojej sytuacji, to mówimy "nie", bo to jest niesprawiedliwość, to jest tak, jakby nas wykorzystywał. W każdym przypadku trzeba mieć oczy szeroko otwarte. Można oczywiście przebaczać, to jest zupełnie inna rzecz, ale człowiek musi się nauczyć ponosić konsekwencje swoich czynów. I oczywiście, że oceniam czyn. To jest mój obowiązek. Inaczej byłabym głupia i naiwna.

Są sytuacje że siostra stawia na kimś krzyżyk?
Ludzie nie są moją własnością, więc ja nie mogę stawiać na kimś krzyżyka. Mówić: jesteś potępiony, zginiesz w mękach piekielnych...

Myślałem o perspektywie doczesnej - wyczerpaniu kredytu zaufania.
Są sytuacje, w których mówimy: Dziękujemy. Stop. Wystarczy. Szansa była dawana wielokrotnie i teraz, owszem, możemy rozpocząć dialog od nowa, ale w momencie, kiedy zdecydujesz się na jakiś krok z twojej strony.

Zakładam, że po tylu latach doświadczeń jest siostra w stanie ocenić z góry, jakie są szanse powodzenia tego "nowego początku" w przypadku danej osoby.

Do końca nie wiemy, co siedzi w drugim człowieku i czasami nasze kalkulacje bywają nietrafne. Oczywiście, należy przewidywać i są sytuacje, w których na 99 procent można powiedzieć z góry, co się stanie. Ale bywają niespodzianki, bo drugi człowiek jest tajemnicą. Do tego jeszcze my nie działamy sami, jest Pan Bóg. Bywa, że w czyimś życiu następuje diametralny zwrot, a wydawałoby się, że na to już nie ma szans.
Słyszałem, że mieszkańcy wsi, w której jest wasz ośrodek, wyrażali niezadowolenie, że siostry podopiecznym powodzi się lepiej od nich, mają pracę w waszej przetwórni owoców. Miejscowi uznają to za niesprawiedliwość, bo oni nie mają tak dobrze, mimo że w życiu sobie tak nie nagrabili, jak ci z ośrodka...
Przede wszystkim: kto tu sobie nagrabił? Nie nam to oceniać. Poza tym, nie używam określenia "moi podopieczni". My żyjemy razem, wobec tego wszyscy razem jesteśmy traktowani albo dobrze, albo źle. Rzeczywiście kiedyś było takie negatywne nastawienie, ale już nie mamy tego typu problemów. Jesteśmy normalnymi ludźmi. Na tle różnych niezbyt dobrych zachowań, nawyków i przyzwyczajeń, nie odbijamy od średniej. Co więcej, mieszkając na wsi, gdzie alkoholizm i niezbyt przykładny tryb życia akurat jest nagminny, nasi mieszkańcy na tle sąsiadów czasami są jak gwiazdy na ponurym niebie, bo przynajmniej na terenie naszego domu nie piją.

Prowadziłem kiedyś spotkanie z Janiną Ochojską i tam na sali podnoszono argument, że jak ona może pomagać Afrykanom czy Afgańczykom, skoro tyle jest do zrobienia w Polsce.
Ten argument zupełnie do mnie nie przemawia. Jeśli ktoś uważa, że jest tyle do zrobienia tutaj, to niech to po prostu zrobi. Wszyscy ludzie są naszymi braćmi i naszym obowiązkiem jest pomagać wszystkim na świecie. Oczywiście znowu - nie globalnie. Ale akurat Janka robi to w sposób niezwykle przemyślany, tylko w konkretnych punktach i miejscach.

Sama siostra jest czasem porównywana do matki Teresy, która działała wśród biedaków w Kalkucie. Myślała siostra kiedyś o tym, że mogłaby pracować w innym kraju?

Nasza wspólnota ma domy w kilkunastu krajach świata. Moi bracia i siostry pracują w Afryce, Ameryce Południowej, Indiach również w Europie. Ja akurat jestem w Polsce, tu zostałam postawiona, ale jeżeli przyjdzie wezwanie, oczywiście pojadę. Natomiast nie można być wszędzie. Piękno Kościoła powszechnego, którego jesteśmy częścią jako wspólnota, polega też na tym, że można powiedzieć, iż to, co robią moi bracia w Ameryce Południowej czy siostry w Afryce, jest także moim bogactwem. A to, co ja robię, jest ich bogactwem. I robimy to razem bez względu na to, gdzie jesteśmy na kuli ziemskiej. Dlatego nie mam kompleksów. Poza tym na razie byłoby mi ciężko wyjechać, chociażby dlatego, że mam przybranego syna autystycznego. Nie bardzo go sobie wyobrażam wśród Tuaregów w Nigrze. Było by to trudne. Dla Tuaregów. (śmiech)
Zbliżają się święta. Czy ten okres nie jest szczególnie trudny dla osób przebywających w ośrodku? Kiedy wszyscy chcą być z rodziną, oni - choć mają dach nad głową i ludzi życzliwych wokół - pewnie mocniej niż zazwyczaj odczuwają, że coś w swoim życiu zaprzepaścili?
Albo ktoś im w tym bardzo pomógł. Rzeczywiście święta Bożego Narodzenia są dla wielu osób bardzo trudne. Dlatego staramy się, żeby były po prostu jak najbardziej serdeczne i najpiękniejsze. I dla nas nie są one łatwe. Przed Bożym Narodzeniem otwierają się ludzkie serca i ludzie dają nam więcej żywności, ale - z drugiej strony - trzeba święta dla tych 300 osób zorganizować. Każdy z nas, członków wspólnoty, przeważnie je trzy wigilie, w dwóch-trzech domach, a jeśli ma rodzinę, to dopiero na końcu z nią. Jednak, choć wkładamy ogromny wysiłek, pewnych rzeczy nie jesteśmy w stanie zrobić. Nie przywrócimy tym ludziom miłości rodziny, najbliższych, których być może potracili. Nie oddamy dzieciństwa, którego nigdy nie mieli.

Małgorzata Chmielewska - siostra zakonna, przełożona Wspólnoty Chleb Życia. Urodziła się w 1951 r. w Poznaniu. Studiowała biologię na Uniwersytecie Warszawskim. Dopiero po studiach zwróciła się ku katolicyzmowi. Przez wiele lat pracowała jako katechetka z niewidomymi dziećmi w Laskach i w duszpasterstwie niewidomych. W 1990 roku wstąpiła do Wspólnoty Chleb Życia, założonej we Francji w latach 70., zajmującej się działalnością charytatywną i gromadzącą zarówno osoby duchowne, jak i świeckie. Ona sama w 1998 r. złożyła śluby wieczyste. W Polsce wspólnota prowadzi siedem domów dla osób bezdomnych. Siostra Chmielewska adoptowała też kilkoro dzieci, m.in. upośledzonego syna samotnej alkoholiczki.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Siostra Małgorzata Chmielewska: Patrzcie w oczy potrzebującym - Dziennik Bałtycki

Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki