Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sopocianka pokochała Zanzibar i zmieniła swoje życie

Ryszarda Wojciechowska
Dorota i Justin
Dorota i Justin Grzegorz Mehring
Weszła na Kilimandżaro i zeszła w głąb Oceanu Indyjskiego. Zbudowała dom na Zanzibarze i znalazła na Czarnym Lądzie miłość. Sopocianka, Dorota Katende całkowicie zmieniła swoje życie.

Sopot przed kilkoma dniami. Za oknem ponure, listopadowe popołudnie. Dorota Katende podpisuje książkę "Dom na Zanzibarze". Spod długiej, afrykańskiej tuniki w morskim kolorze wystają dżinsy. Jakby chciała podkreślić - jestem stąd i stamtąd.

Kiedy zaczynamy rozmawiać, ze śmiechem przytakuje, że swoim życiem mogłaby obdzielić niejedną kobietę. Dotychczasowy bilans ma niezły. Czwarty mąż i troje dzieci. Do tego dwa domy - jeden w Sopocie, drugi na Zanzibarze. I dwa życia. Bo pół roku spędza w Polsce, a drugie pół na Czarnym Lądzie.
Na pytanie - jak się zaczęło jej powitanie z Afryką, odpowiada, że banalnie, bo od "Pożegnania z Afryką", i wraca do wspomnień.

Jest początek lat dziewięćdziesiątych. Za oknem deszczowa jesień. Smutek dociska z wielu stron. Dorota sięga po książkę Karen Blixen. I kiedy przewraca kartki, rozpala ją już słońce sawanny. Ogłusza szum oceanu. Wabi zapach goździków i kardamonu. Ale po przewróceniu ostatniej strony wraca do rzeczywistości. I wie, że jako trzydziestolatka wiedzie monotonne, chociaż pracowite życie. Dzieci i sklep z meblami z rattanu wypełniają jej cały czas. Dzień podobny do dnia. I to kłujące poczucie, że życie przecieka gdzieś między palcami. Marzy więc o dalekiej podróży na Czarny Ląd. Ale zaraz studzi wyobraźnię, że przecież dzieci, praca i kłopoty z pieniędzmi. Odkłada na chwilę te marzenia.

Na 35 urodziny, przed piętnastu laty, sprawia sobie jednak prezent - pierwszą wycieczkę do Afryki.
Zaczyna od Kenii i Masajów.

Przyznaje, że jechała z ciekawością ,ale też z duszą na ramieniu. Z jednej strony rozmiłowana w książce Karen Blixen, z drugiej naoglądała się filmów, w których ten kontynent był przedstawiany w barwach nasyconych dramatem, z ludźmi agresywnymi i nieprzewidywalnymi, którzy mogą okraść i zgwałcić.
Pierwszego dnia po przyjeździe do Nairobi zastanawiała się, czy z luksusowego hotelu wyjść z kamerą czy bez, żeby nie ukradli. A jak już wyszła, to się rozczarowała, widząc wieżowce i szklane biurowce. I dopiero kiedy ich zawieziono do domu Karen Blixen poczuła, że jest na właściwym miejscu. Że czas jakby się zatrzymał. Dom z podcieniami i koronkowymi firankami, palmy i hibiskusy. Widok na góry Ngong. Tam odkrywa, że ma Afrykę w duszy. I że ona tu wróci.
W tej podróży odkrywa coś jeszcze, że nadeszła pora na zmianę życia. Postanawia sklep z meblami zamienić na biuro turystyczne z wycieczkami na Czarny Ląd. Rozstaje się też z drugim mężem.

Dziś po piętnastu latach od tamtej decyzji mówi, że bez trudu przecięła więzy, które ją męczyły, a nawet podduszały. I że cię nie opuszczę aż do śmierci? Ładnie brzmi. Tylko jak być z kimś, przy kim się już zapomina o miłości?

Przed Afryką żyła pod pręgierzem stereotypów, że trzeba być matką, żoną i kochanką. Bez własnych pasji i bez czasu dla siebie.
- Moja mama była taką właśnie matką Polką. A ja ten porządek w jednym pokoleniu zburzyłam - śmieje się Dorota.
- I nie tylko ten - przyznaje po chwili.
Po dwóch pierwszych małżeństwach powiedziałam sobie, że już męża Polaka nie chcę mieć. Trzeci mąż był już Afrykaninem, podobnie jak czwarty - obecny i ostatni - ma nadzieję Dorota.

Dom z widokiem na ocean
Trudniejsze były jednak rozstania z dziećmi. Prowadząc biuro turystyczne, wyjeżdżała ze swoimi klientami do Afryki na dwa, trzy tygodnie, po kilka razy w roku. Dzieci zostawały w kraju. Były małe - przyznaje. Najstarszy Karol miał 13 lat, ale Iza cztery, a Mikołaj trzy.

- Moja mama po pierwszych podróżach tylko mówiła: Co robisz? Zastanów się. Przecież masz dzieci. To jest najważniejsze. A nie te twoje fantazje. Bo moje marzenia o Afryce tak właśnie nazywała.

Dzieci Doroty zostawały z opiekunką. Miała szczęście, że znalazła tak oddaną jej rodzinie kobietę.
- Mama się długo buntowała. I pewnie po cichu liczyła, że w końcu sobie odpuszczę, jeżeli nie będzie mnie w tym wspierać. Nie odpuściłam. Bo co by mi dzisiaj zostało, gdybym się wtedy poddała? Dzieci, chociaż nadal mnie potrzebują, są już przecież dorosłe. Dwoje z nich nadal mieszka ze mną, ale najstarszy syn już się wyprowadził. Za chwilę i tych dwoje wyfrunie.

Przez dziesięć lat jeździła więc do Afryki, organizując dla turystów safari. Ale na zbudowanie domu na tamtym kontynencie zdecydowała się dopiero niedawno.
Wybrała Zanzibar na miejsce do życia. Raj na ziemi. Zobaczyła ją z okna samolotu. Zielona wyspa, otoczona błękitem laguny. Przed czterema laty w wiosce Jambiani kupiła działkę. Wynajęła ekipę, która z rafy koralowej i pustaków wyczarowała jej wymarzony dom z tarasem, z którego widzi Ocean Indyjski.
Najczęściej też śpi na tarasie. W nocy budzi ją na chwilę przypływ. Słyszy wtedy, jak ocean się przybliża. Jak woda uderza z siłą o skały. A potem odpływ, po którym następuje głucha cisza.

W Afryce Dorota wstaje razem ze słońcem. Dzień zaczyna od kawy.
Potem lekkie śniadanie. Tam jada głównie owoce i owoce morza.

- W Afryce chudnę - śmieje się. - Nie tylko kuchnia jest lekka, ale też kąpiel w oceanie robi swoje. Kiedy przyjeżdżam do Polski, nadrabiam. Rzucam się na golonki i inne przyjemności.
Muzungu musi się dzielić
Co było najtrudniejsze w tej miłości do Afryki?
- Zrozumieć Afrykanów - mówi Dorota. Oswoić się z tą inną kulturą i mentalnością.
Na początku z tą innością próbowała walczyć. Chciała ich nawet zmieniać.

Trzeba było czasu, żeby zrozumiała, że to ona powinna się przystosować. Nieraz była na nich wściekła. Jak po tej historii z palmą. Teraz się z tego śmieje, ale wtedy nie było jej do śmiechu.

- A było tak - opowiada. Na działce, którą kupiła, żeby zbudować dom, stała jedna palma. Weszli fachowcy. Wzięli się do roboty. I po jakimś czasie dom stanął ale za to palma... zniknęła. Na pytanie - co się stało, usłyszała, że drzewo trzeba było ściąć. Bo kiedyś mogłoby się zwalić na budynek.

Nie kupiła tłumaczenia. Wiedziała, że ścięli palmę dla pieniędzy. Że liście poszły pewnie na budowę dachu innego domu. Drzewo na wykończenie mebli. Z łupin kokosowych zrobią liny, a sok będzie lekarstwem na choroby żołądka. Targała nią wściekłość, bo palma była jej własnością. I nikt nie miał prawa się nią rozporządzać. Awanturowała się, nie widząc z ich strony skruchy. Kiedy ona pyskowała ze złości, oni odpowiadali jej śmiechem.

- Wykrzyczałam się i skończyło się tylko na mojej obrazie. Nie mogłam pójść z nimi na wojnę. Nie dałabym zresztą rady.
Dzisiaj, kiedy na Zanzibarze nie jest już tylko gościem, wie, że tę sytuację mylnie oceniła. Pochopnie nazwała kradzieżą. Dla nich ona jest muzungu, czyli obca, biała i bogata. A muzungu jak coś ma, to się dzieli.

Często z lodówki w jej domu znikały zapasy - ryby, owoce. Podejrzewała pracownika.
Zapytany, przyznał się. Ale nie widział w tym nic złego. Brał, żeby się nie zmarnowało - tłumaczył.
- Bo on i inni na wyspie myślą, że biały trzyma w lodówce zapasy tylko dlatego, że nie jest w stanie tej żywności zjeść. Więc trzeba mu pomóc, żeby się nie zniszczyło - mówi Dorota.

Oni żyją bez zapasów. Niczego nie odkładają, bo tam wszystko się szybko psuje. Pracują tyle, ile muszą. A potem mają czas. I leniuchują. Nie oszczędzają na starość. Żyć lepiej? Można - mówią. Tylko po co?
Ona wtedy pouczyła swego pracownika, że nie wolno zabierać niczego z lodówki.
I rzeczywiście już nie brał. Ale kiedyś przetrzymane jedzenie się zepsuło. Musiała je wyrzucić na śmietnik. Pamięta ich wzrok. Te spojrzenia z wyrzutem. Dla nich była wtedy złym człowiekiem. Bo tyle jedzenia się zmarnowało. Podwójnie zgrzeszyła - bo zabraniała i zmarnowała. Dorota pamiętała ten wstyd, jaki przeżyła. I potem już nie zakazywała.

Romantyzm pod wodą
Były momenty, kiedy na Zanzibarze chciało jej się płakać. Nawet myślała, żeby stamtąd uciec. Ale zatrzymało ją uczucie. Po trzecim, niezbyt udanym i krótkim małżeństwie z Afrykaninem, szczęśliwie po raz czwarty się zakochała. Też w Afrykaninie.

Z Justinem - obecnym mężem - znali się długo na płaszczyźnie zawodowej. Pochodzi z Zanzibaru i jest divemasterem, takim przewodnikiem po podwodnych rafach koralowych. Spotykali się dosyć długo bez większych emocji. Bez spoglądania sobie w oczy. Nie myślała, żeby się z nim umówić na randkę. On zresztą też.
Więc co się stało?

Romantyzm pojawił się pod wodą. Justin namówił ją na nurkowanie.
- Długo się opierałam. Bałam się skakać z butlą do wody. I to na plecy. Miałam już prawie pięćdziesiąt lat i myślałam, że może wystarczy tych szaleństw w życiu. Wcześniej weszłam na Kilimandżaro, płacząc z bólu i zmęczenia. Ale dałam radę. A przed nurkowaniem się broniłam. Justin jednak cierpliwie tłumaczył, że tyle osób przede mną nurkowało i nikomu nic się nie stało.

- Trzymaj tylko maskę, żeby nie spadła - powtarzał.

Pod wodą poczuła się tak, jakby znalazła się w innym wymiarze albo w stanie nieważkości. No i Justin był w pobliżu. To było takie filmowe i romantyczne. Potem zaprosiła go do domu na kolację. I od tamtego czasu już razem gotują, nurkują i tak dalej - śmieje się.
Dzisiaj dzięki też Justinowi Zanzibar jest dla niej najpiękniejszym miejscem na Ziemi. Docenia już luz mieszkańców i życzliwość. I to, że wszyscy się tam uśmiechają do ciebie. Nawet ci, którzy potrafią być twoimi wrogami.
Bez pośpiechu i histerii
Dorota i Justin jak wielu mieszkańców Jambiani nie mają w domu telewizora. Nie słuchają radia. Nie rozmawiają o polityce. Nawet jeśli się coś bardzo ważnego na świecie wydarzy, do nich dociera z opóźnieniem.

Niedawno całym niemal światem wstrząsnęła wiadomość o śmierci Michaela Jacksona. Do ich wioski informacja dotarła z opóźnieniem i przeszła raczej bez echa. Teraz w Europie wszyscy mówią o świńskiej grypie. A oni tam są poza tym problemem. Nie poddają się jakiejkolwiek histerii. Żyją swoim życiem. Jakby byli na innej planecie, a nie na innym kontynencie.

Uczy się od nich spokoju. Rozwiązywania spraw bez krzyków i awantur.
Justin jej wyjaśnił, że u nich dzieci tak nie rozmawiają z rodzicami, jak u nas. Po koleżeńsku.
- Kiedy ja moim dzieciom tłumaczę, że mają coś zrobić, one ze mną negocjują, że może później, może jutro albo wcale. Natomiast tam, jeśli matka coś powie, to żadne dziecko, zarówno to małe, jak i dorosłe, nie dyskutuje. Tylko robi. Matka na Zanzibarze jest najważniejsza. Prawie święta.
Dorota nauczyła się też patrzenia na innych bez wyższości.

- To, że ja skończyłam studia, wcale nie znaczy, że jestem od nich mądrzejsza. Że posiadam większą mądrość życiową.
Ale Afryka dla niej to nie tylko ludzie. To także głosy, smaki i zapachy.

- Trzeba przeżyć noc na sawannie - radzi. - Najlepiej w namiotach. Wtedy słychać, jak bije serce Afryki. Słyszy się zebry, które wydają dźwięki przypominające szczekanie, lwy z odgłosem pochrapywania i hieny, rzeczywiście wyjące. Razem to przypomina strojenie się orkiestry w sali koncertowej. Tyle że zwierzęcej orkiestry.

Zapach Afryki? Dla niej to mieszanka kardamonu, goździków i cynamonu. Taki mocno piernikowy. No i zapachy kadzideł i perfum. Na Zanzibarze kobiety bardzo zwracają uwagę na zapachy. Może nawet bardziej niż my. Mimo że żyją dosyć skromnie, to każda kobieta, nawet niezbyt zamożna, stara się ładnie pachnieć. Najczęściej zapach nie pochodzi z butelki tylko z... "woodi" - stojaczka z drewienkami, nasączonymi egzotycznymi olejami, okadzanymi dymem z paleniska.
- Na tym stojaczku kładzie się tuniki, sukienki i inne ubrania, żeby przeszły tym zapachem. Widziałam też, jak kobiety po umyciu się stają w rozkroku nad "woodi" i okadzają całe ciało. Nie ma takich perfum, które by się tak mocno i długo trzymały - kończy Dorota.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki