Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zakończył się Heineken Open'er Festival 2008

Tomasz Rozwadowski
Jay-Z - wielka gwiazda amerykańskiego hip-hopu - na koncercie w Gdyni
Jay-Z - wielka gwiazda amerykańskiego hip-hopu - na koncercie w Gdyni Grzegorz Mehring
Heineken Open'er Festival 2008 przeszedł do historii dziś o poranku, ale już teraz można powiedzieć, że tak wielkiej imprezy muzycznej Trójmiasto nie przeżyło jeszcze w swojej historii.

Przeżyło ją z pewnym trudem, choć poziom artystyczny był wysoki, liczba wykonawców rekordowa, a frekwencja olbrzymia. Zabawę i beztroskie smakowanie modnych brzmień skomplikowały problemy komunikacyjne - drogi dojazdowe i wyjazdowe były sparaliżowane przez gigantyczne korki, trudno było też opuścić Gdynię kolejką SKM. Mimo tego dziegciu w beczce impreza była znakomita i trzeba myśleć konstruktywnie o poprawie logistyki, broń Boże nie o przenoszeniu muzycznego święta w inne miejsce - tak mocna, głośna nawet poza Europą marka musi pozostać nad Bałtykiem. Trudności były poniekąd kosztem samej skali przedsięwzięcia i gwałtownego rozwoju festiwalu, który jeszcze trzy lata temu odbywał się na Skwerze Kościuszki, kameralnym w porównaniu z terenem lotniska w Gdyni Kosakowie. Wtedy sceny były dwie, a codziennie w imprezach festiwalowych brało udział po kilkanaście tysięcy publiczności, obecnie scen jest osiem, natomiast słuchaczy przez Kosakowo przewinęło się w tym roku sto kilkadziesiąt tysięcy.

Po raz pierwszy Open' er był tak wielki, że absolutnie niemożliwe było uczestniczenie we wszystkich koncertach. Każdy z gości był postawiony przed błogosławioną i zarazem konieczną presją wyboru, prawie każdy więc miał trochę inny program. Tej samej prawidłowości byli podporządkowani również recenzenci, dlatego i mój obraz Open'era jest cząstkowy i subiektywny, skupiony przede wszytkim na scenie głównej, choć na pozostałych działo się również bardzo wiele. Kiedy próbuję sobie wyobrazić, które koncerty pozostaną we mnie po latach, jestem pewny, że będą to The Raconteurs, Interpol, Erykah Badu i, z powodów głównie pozamuzycznych, Sex Pistols. Zacznijmy więc od końca.

Sam pomysł sprowadzenia weteranów punk-rocka wydawał mi się przed festiwalem chybiony, po fakcie muszę przyznać się do błędu. Okazało się, że zespół, którego prawdziwa historia zakończyła się już prawie przed trzydziestu laty, pozostawił po sobie bardzo mało nagrań, których artystyczny poziom w dodatku jest marny, swoim znaczeniem i legendą przewyższył całą niemal konkurencję. Dziesiątki tysięcy fanów w wieku od kilkunastu do 60 lat przyjechało na festiwal tylko po to, by usłyszeć i zobaczyć Sex Pistols na żywo. Wielki namiot okazał się o wiele za mały, by pomieścić wszystkich pragnących zmierzyć się z jednym z najbardziej kultowych zespołów w całych dziejach rocka. Blisko sześ-dziesięcioletni Brytyjczycy okazali się muzyczną skamieliną, przez trzy dekady nie posunęli się do przodu ani o milimetr, lecz buntownicza siła ich muzyki przetrwała nietknięta, To było niezapomniane przeżycie, więc pokornie odszczekuję własną opinię sprzed i dodaję: oni powinni zagrać na głównej scenie, chociażby zamiast polskiej grupy Cool Kids of Death, przereklamowanych prawnucząt punkrockowej rewolty.

The Raconteurs było wspaniałym powrotem do Gdyni Jacka White'a. Amerykański, zresztą legitymujący się w połowie polskim pochodzeniem, wokalista, gitarzysta i autor piosenek był jako połowa rewelacyjnego duetu The White Stripes jedną z największych gwiazd edycji sprzed dwóch lat, w piątkowy wieczór dał znakomity koncert na czele swojego drugiego zespołu. The Raconteurs uważani są powszechnie za wybitnych odnowicieli tradycyjnego rocka, co w ich wypadku oznacza silną inspirację dorobkiem The Beatles i Led Zeppelin, ale o wtórności czy wspinaniu się po cudzym grzbiecie do sławy w ich przypadku nie ma mowy. Tak znakomitego rock and rolla, porywającego energią wykonania, świeżością kompozycji, scenicznym wdziękiem i niekłamaną radością grania ze świecą szukać. Twórcy programu Open'era na szczęście znaleźli i chwała im za to. Siarczysty bis po gorącej owacji na zakończenie koncertu przejdzie z pewnością do annałów festiwalu.

Interpol to idealny przykład na doniosłość punkowego przełomu. Sex Pistols i The Clash w drugiej połowie lat 70., zainspirowali całą falę młodszych zespołów postpunkowych z Joy Division, a ich spadkobiercami jest właśnie nowojorski kwartet. W ich wykonaniu ponure brzmienia sprzed lat nie straciły nic ze swojej siły wyrazu, za to zostały poparte znakomitym wykonaniem i indywidualną ekspresją zespołu, który dał trzymający w napięciu, transowy koncert.

Największym wydarzeniem artystycznym pierwszych dwóch dni była Erykah Badu. Zjawiskowa gwiazda współczesnego soulu wywróciła najpierw do góry nogami program sobotniego wieczoru, opóźniając swój koncert o sześć godzin, dając natępnie nieporównywalny z niczym innym bajkowy występ. Znana z humorów i arogancji diva uniemożliwiła fotoreporterom zrobienie zdjęć. Jej niewiarygodny głos, charyzma sceniczna i niezwykłość muzyki mogły wynagrodzić jednak najgorsze nawet fochy. Każdy moment tego koncertu był nieprzewidywalny, a muzyka urzekała kalejdoskopową formą, w której soul przenikał się z funkiem, r'n'b, hip-hopem, afrykańskim folkiem, jazzem i jeden Bóg raczy wiedzieć, czym jeszcze. Muzyczna magia w czystej postaci, która przyćmiła nawet bardzo efektowny występ wielkiego gwiazdora hip-hopu Jaya-Z.

Na podsumowanie przyjdzie czas jutro, ale już można powiedzieć, że tegoroczny festiwal przebił pod każdym względem poprzednie edycje.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki