Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Andrzej Marciniak: Życie i śmierć w górach

Irena Łaszyn
Na szczycie Annapurny, 20 października 1996 roku (zdjęcie z książki Doroty Kobierowskiej "Dosięgnąć Everestu"). Podczas tej  wyprawy, zorganizowanej z okazji 1000-lecia Gdańska, wytyczył nową drogę
Na szczycie Annapurny, 20 października 1996 roku (zdjęcie z książki Doroty Kobierowskiej "Dosięgnąć Everestu"). Podczas tej wyprawy, zorganizowanej z okazji 1000-lecia Gdańska, wytyczył nową drogę Reprodukcja zdjęcia z książki "Dosięgnąć Everestu" Doroty Kobierowskiej
Niektórzy mówią, że góry się o niego upomniały. Dwadzieścia lat temu jako jedyny z szóstki przyjaciół ocalał pod Mount Everestem. Tydzień temu zginął podczas wspinaczki w Tatrach Słowackich. O gdańskim himalaiście Andrzeju Marciniaku i wypadku, który zdarzył się na Pośredniej Grani, pisze Irena Łaszyn

Najpierw poszli na Żółtą Ścianę, taką turnię wyrastającą z północno-wschodnich stoków Pośredniej Grani. Drogą piątkową, nadzwyczaj trudną. Obyło się bez niespodzianek, bo Marcin, jak Andrzeja Marciniaka nazywali, poprowadził piękny wyciąg, najcięższy na tej trasie. To było w środę, 5 sierpnia. W czwartek padał deszcz, więc pojechali do Popradu, do sklepu sportowego, po kostki, buty, uprząż. To znaczy - oni pojechali, bo Marcin został w Dolinie Małej Zimnej Wody. Poszedł w góry, szukał trasy na następny dzień.

- W piątek rano wyruszyliśmy w trójkę na 2662 - relacjonuje himalaista Jan Szulc, zwany Jasiu. - To droga na Wielką Rywocińską Turnię, na Pośredniej Grani. Pod takim numerem widnieje w taternickich przewodnikach, na przykład u Witolda Paryskiego, tak ją więc między sobą nazywamy. Oficjalnie - Droga Szczepańskich. Nie jest ani specjalnie długa, ani trudna. Ocenialiśmy ją na jakieś półtorej godziny. Najcięższe wydawało się podejście pod ścianę, przez potok, kosówki, piarg z ruchomymi blokami skalnymi, do Żlebu Rywocińskiego.

Tam jeszcze nie byli, bo zawsze szuka się nowych dróg, a nie - chodzi po starych. Przed laty zaliczyli te trudniejsze, w Dolinie Kieżmarskiej, Mięguszewieckiej, Bielskiej, też w Słowackich Tatrach. Tym razem zdecydowali się na trasy w Dolinie Małej Zimnej Wody. Przyjechali silną grupą, sami przyjaciele, część z Gdańska, część z Warszawy. Marek Roslan, lekarz, który był z Marcinem na Evereście, zabrał kolegów, Jasiu - żonę, podobnie jak Wajk, czyli himalaista Waldek Soroka. A Marcin wziął 17-letniego syna, bo on wszędzie z Łukaszem wyjeżdżał, tak byli związani. Zamieszkali w Chacie Zamkovskiego.

- Dolina Małej Zimnej Wody jest piękna: wodospady, stawy, potok…- Jasiu próbuje kontynuować, ale głos mu się łamie. Milknie. Mówi, że może komuś innemu lepiej by się rozmawiało. Jemu nie, bo on tam był. Co zamknie oczy, to mu się to przesuwa, klatka po klatce. A więc: Idą w trójkę, on, Marcin i Wajk. Zakładają stanowisko. Marcin zaczyna prowadzić. Przechodzi przez taki filarek, potem robi trawers po płaśni, podchodzi do kominka. Wajk go asekuruje. Dalej, zgodnie z opisem Paryskiego, Marcin wspina się "z płaśni w górę, na zaklinowany w kominku blok, po czym...".

I ten blok wylatuje, pociągając Marcina ze sobą. Kamień go przygniata.

- Z jakiej wysokości spadł?

- To było obsunięcie, a nie lot. Gdyby nie ten blok, to najwyżej by się podrapał…
Hania Szulc, Maryla Soroka i Łukasz właśnie wracają do schroniska z Chaty Tery'ego, gdy nad górami pojawia się śmigłowiec. Krąży, hałasuje, ktoś się z niego spuszcza na linie. Myślą więc, że to ćwiczenia. Ale wolą się upewnić. Maryla telefonuje do Waldka, pyta, czy wszystko dobrze.

- Nie bardzo - odpowiada Wajk i rozłącza się. Pewnie wspinanie im nie wychodzi, komentują dziewczyny. Hania do Jasia nawet nie próbuje dzwonić, bo wie, że on z zasady nigdy nie odbiera. Telefon Marcina milczy.

- Tata prowadzi, nie może gadać - tłumaczy Łukasz.

Jest głodny, a ciocie nie spieszą się, rozsiadają się na kamieniach, kontemplują widoki. Pogoda dopisuje, widoczność 55 kilometrów. Łukasz postanawia sam ruszyć do schroniska. Gdy znika, dzwoni telefon.

W tym czasie Zygmunt Skibicki, inny człowiek gór, jest po drugiej stronie Tatr, na skrajnym Granacie. Widzi "śmigło" wracające po akcji, ale nie wie, po kogo przyleciało. Dowie się wieczorem, w Murowańcu.

- Ja to jestem za mały pikuś, by zabierać głos w takiej sprawie - mówi. - Ale jedno mogę powiedzieć: Do tragedii wcale nie trzeba gigantycznych ścian.

***

Horską Zachranną Slużbę powiadomił Marek, do którego Wajk zadzwonił natychmiast po wypadku. Marcin był jeszcze wtedy przytomny. Przyleciał śmigłowiec, ratownik zjechał na linie, popatrzył i od razu zaczął się wspinać wyżej, żeby założyć silniejsze stanowisko. Z helikoptera zostali opuszczeni kolejni ratownicy. Akcja była szybka: dwóch ratowników na górze, dwóch przy Marcinie. Położyli go na nosze, opuścili na linie do żlebu. Tam czekała lekarka. Marcin robił się coraz bardziej blady. Myśleli, że z zimna, ale on tracił oddech. Próbowali go reanimować. Lekarka go zaintubowała, robiła zastrzyki, próbowała usunąć odmę. Ratownik robił masaż serca. Ale po 15 minutach lekarka powiedziała: Przestańcie.

Przyleciał helikopter, ratownicy włożyli Marcina do hamaka, zabrali do Smokovca. A potem karetką do Popradu.

Wajk zadzwonił do żony. A Marek, z którym byli w stałym kontakcie - do Agnieszki, żony Andrzeja. Żeby przypadkiem nie dowiedziała się o wszystkim z mediów.
Łukasz usłyszał o śmierci ojca, zanim jeszcze dobiegł do Chaty Zamkovskiego. Od kolegi taty, który wyszedł naprzeciw.

- Ten chłopak w ciągu jednej doby dojrzał o 10 lat - wzdycha Hania Szulc. - Nic już nie będzie takie jak przedtem, powiedział mi, gdy siedzieliśmy sami w pokoju. Długo tak siedzieliśmy. Siedzieliśmy i milczeliśmy. A gdy zeszliśmy w końcu do głównej sali, to było jeszcze gorzej. Hałaśliwy tłum. Turyści kręcą się, śmieją, bawią. I między nimi to osamotnione w swoim cierpieniu dziecko. Mówię dziecko, bo on jest o rok młodszy od naszego syna.

Hania Szulc uważa, że to, co się stało, to dramat tego, który odszedł, i dramat tych, którzy zostali. Teraz Agnieszka, przy pomocy przyjaciół, usiłuje załatwić formalności i sprowadzić Andrzeja do Gdańska. Ale gdy ten kierat się skończy, będzie tylko gorzej. A najgorsza ze wszystkiego będzie tęsknota. Tęsknota, której człowiek już nigdy nie ukoi.

***

Agnieszka, podkreślają przyjaciele, bardzo nie lubiła tych jego gór. Od dwudziestu lat. Od Everestu. Od tamtej akcji. I on już się w zasadzie z chłopakami nie wspinał, choć ciągle go namawiali. Na K-2, na zimową Shishę, na Manaslu. Ot, raz w roku wyskakiwał na jakieś skałki w Tatrach i tyle. Żartował: Pojadę, gdy Agnieszka mnie o to poprosi. Raz po tym wszystkim zrobił wyjątek, gdy była wyprawa na Annapurnę, organizowana przez Klub Wysokogórski Trójmiasto, z okazji 1000-lecia Gdańska. Na wierzchołku stanął 20 października 1996 roku, przeprowadzając nową drogę północno-zachodnią granią.

Na Annapurnie był też wtedy Wajk i Jasiu. Tak jak teraz w Tatrach.

Hania Szulc zwraca uwagę na datę śmierci: 7-8-9. Marcin zginął siódmego sierpnia 2009 roku. Kilka tygodni po swoich 50. urodzinach. Tego roku obchodził je dosyć hucznie, choć przez wiele lat starał się o tym święcie zapomnieć. Kojarzyło mu się bowiem z wyprawą na dach świata, z wielkim sukcesem i wielką tragedią. Tragedią, o której nigdy nie chciał rozmawiać.

Na szczycie Mount Everestu stanął 24 maja 1989 roku, dzień po 30. urodzinach. Z całej szóstki - tylko jemu i Eugeniuszowi Chrobakowi, kierownikowi wyprawy, ten wyczyn się udał. Ale tylko Marcin z tej góry powrócił. Andrzeja Heinricha, Mirosława Dąsala, Mirosława Gardzielewskiego, Wacława Otrębę zabiła lawina, która zeszła ze stoku Khumbutse. Chrobak zmarł parę godzin później.
Marcin, samotny i oślepiony przez śnieg, tkwił w śnieżnej pułapce na przełęczy Lho La. Przyjaciele organizowali pomoc, próbowali załatwić śmigłowiec, szarpali się, nic nie wychodziło. Gdyby Artur Hajzer, z dwoma Nowozelandczykami, Robem Hallem i Garrym Ballem, nie zdecydował się wtedy na wejście od chińskiej strony, kto wie, jak byłoby dalej. Oni uratowali Andrzejowi życie, bo on już był na granicy. Miał połamane żebra, stłuczone piszczele, wybite zęby, chwilami - różne zwidy i omamy. Przez jego namiot, jak opowiadał kilka tygodni po wypadku Marii Szul, wówczas dziennikarce Radia Bis, a teraz II Programu PR, przewijały się tłumy ludzi. Wiedział, że siada psychika. I gdy w pewnym momencie usłyszał muzykę, pomyślał, że czas wyjść, zacząć schodzić samodzielnie, bo to już ostatni dzwonek.

Maria, która 20 lat temu była z Leszkiem Cichym na Alasce i tam się o everestowskiej tragedii dowiedziała, odnajduje starą taśmę. Raz jeszcze słuchamy nagrania z 4 sierpnia 1989 roku.

Andrzej Marciniak opowiada:

...Po chwili usłyszałem głosy, były na tyle wyraźne, że ta ciekawość wewnętrzna, żeby sprawdzić, skąd pochodzą, była silniejsza od zdrowego rozsądku, że to złudzenie. Wyszedłem z namiotu. W odległości kilkudziesięciu metrów zobaczyłem majaczące sylwetki. Domyśliłem się, że jest to Artur z kolegami, że dotarli do mnie. Głos uwiązł mi w gardle. Artur dotarł pierwszy, padliśmy sobie w objęcia. Ściskał mnie mocno, choć te potłuczone żebra mocno mnie bolały... Ruszyliśmy w dół, do ciężarówki po chińskiej stronie...

...W Kathmandu czekała na mnie moja dziewczyna, która zupełnie przypadkowo znalazła się w Nepalu. Wcześniej planowaliśmy wspólne wakacje w Indiach. Agnieszka chciała przyspieszyć chwilę, kiedy się ze mną spotka i trafiła na moment, kiedy dotarł komunikat najpierw o tym, że dotarliśmy na szczyt, a potem, następnego dnia, że zdarzył się ten nieszczęśliwy wypadek. Praktycznie spełniała tam rolę rzecznika prasowego, organizowała też z Arturem tę wyprawę na stronę chińską...

... Nie spodziewałem się, że ludzie tak spontanicznie potrafią podjąć zupełnie bezinteresownie akcję, działanie i chęć niesienia pomocy. Jest to bardzo budujące. Uwierzyłem, że ludzie nie zatracili swojego człowieczeństwa. Jest to dla mnie kolejna lekcja życia...

Artur Hajzer oddał go potem Agnieszce w Kathmandu ze słowami: Masz go, bierz, tu jest, cały i zdrowy.

Hajzer znowu jest w Kathmandu. Tam usłyszał o tatrzańskim wypadku. I że ten, któremu 20 lat temu uratował życie, nie żyje.

Wcześniej odeszli ci Nowozelandczycy, z którymi wtedy szedł. Minęli się, mawiają ludzie gór.
Michał Kochańczyk, prezes Klubu Wysokogórskiego Trójmiasto, dowiedział się o tragedii w Santa Elena na południu Wenezueli.

- Jestem wstrząśnięty, nie nadaję się do wywiadów - zareagował w pierwszej chwili. A pół godziny później wysłał e-mail. Pisał o tym, jaki Andrzej był. Że to wielki twardziel, ogromny talent, obdarzony prawdziwą łaską Bożą do wspinania. A poza tym - odpowiedzialny, niezawodny, skromny. Kochający mąż i ojciec.

- Był najlepszy z nas - podkreśla himalaista Krzysztof Tarasewicz, zwany Organistą. - Najlepszy, pod każdym względem.

- Mocarz nad mocarze - określa go w jednej z wcześniejszych publikacji Artur Hajzer.

- Dobry, ciepły człowiek - mówią ci, którzy znali go z gór, z trekkingów, z nart, z kajaków, z rowerów, z kortów.

- Omiatał cię spojrzeniem i wiedziałaś, że ze strony tego faceta nie spotka cię żadna nieprawość - próbuje to opisać Bogusia Malicka, koleżanka ze wspólnych spływów Wdą. - Gdy dowiedziałam się o jego śmierci, pomyślałam, że o jednego dobrego człowieka mniej.

- Nie znałem dzielniejszego faceta - mówi Jan Szulc. - Może jeszcze Wojtek Gawęda. Ale on też nie żyje.

Hania Szulc zauważa, że być może te wszystkie słowa brzmią banalnie, bo takie rzeczy mówi się ludziom po śmierci, ale w tym przypadku nie ma innych słów. Dobry człowiek - i już.
Jeszcze go widzi, gdy siedzą przy śniadaniu w schronisku. Uśmiecha się jak zawsze. W zamyśleniu drapie te swoje loki.

- Co rano zrywał nas na równe nogi - wspomina. - Wstawać, szkoda życia na spanie! - nawoływał spod drzwi. Nawet wynegocjował, żeby nam wcześniej podawali śniadanie. Żeby można było szybciej w te góry wyruszyć.

Włodek Amerski, kolega z górskich stoków i z gdańskich kortów, mówi, że wczoraj też mieli razem grać w tenisa. Bo oni zawsze spotykali się w poniedziałek i czwartek, od godziny16 do 18. W czwórkę. Andrzej był jego partnerem deblowym.
- Gdy powiedział, że na półtora tygodnia wyjeżdża w Tatry, zapytałem bezwiednie: Ale wrócisz? Dziesiątego zagramy? Wrócę, odpowiedział z uśmiechem, wrócę.

No więc od tego czasu przyjaciele od tenisa nie są w stanie grać. Spotykają się, by o Andrzeju pogadać. To ich żałoba.

Andrzej był przyjacielem wszystkich ludzi. Znał go chyba cały świat. Nie tylko świat gór. Ten dla wielu był tajemnicą. Ale znajomość z Andrzejem nobilitowała, choć on starał się być zwyczajny. Ludzki.

***

Wiele osób teraz rozważa, dlaczego ten wypadek się zdarzył. Jedni mówią: Ślepy traf. Inni próbują sugerować, że może Marcin zrobił coś nie tak, zatracił czujność.

- Najłatwiej popełnić błąd tam, gdzie jest łatwo - przyznaje Krzysztof Wielicki, piąty człowiek na Ziemi, który zdobył Koronę Himalajów i Karakorum. - To nie dotyczy Andrzeja, to dotyczy nas wszystkich. To zgubiło Piotra Morawskiego, to zgubiło Krzysztofa Pankiewicza.

Morawski zginął na Daulagirii podczas wyjścia aklimatyzacyjnego. Pankiewicz podobno spadł z drzewa...

Któryś z ratowników TOPR podkreśla, że tam, gdzie się wspinali, jest kruchy teren. Trzeba uważać.
Jan Szulc kręci z dezaprobatą głową

- Marcin nie popełnił żadnego błędu - twierdzi. - Ludzie chodzili po Drodze Szczepańskich 80 lat, ona została wytyczona w sierpniu 1929 roku. Teraz też chodzili, były świeże ślady. A latem wszędzie jest bardziej krucho, nie tylko tam. Tak samo mogę autorytatywnie stwierdzić: Latem jest cieplej, zimą jest zimniej. Jesienią i zimą woda zamarza, spaja skały. A wiosną, tając, te rozsadzone skały uwalnia. To w maju ruszają ciężkie lawiny, całe Tatry aż huczą. Tysiące ton mokrego śniegu lecą w dół, zrywając kamienie. A co nie zleci, czeka na nas.

Jasiu uważa też, że gdyby prowadził ktoś inny, to ten ktoś inny byłby z tym kamieniem. Wajk albo on.

- Ten kamień był przeznaczony dla Andrzeja - mówi Wielicki. - Ktoś go tam poprowadził. Ktoś na górze. Andrzej powrócił w kolebce polskiego alpinizmu. Bo Tatry są najważniejsze, stamtąd się wywodzą najwięksi wspinacze.

Szulc na pytanie, czy nadal będzie się wspinać, bez wahania odpowiada: Tak! Kto zna góry, ten zrozumie.

Jego żona czasami myśli, że ci, co chodzą, mają inne struktury mózgowe i inny błędnik. Zwyczajni ludzie boją się wysokości, a tacy jak Marcin, Jasiu, Wajk - tej wysokości łakną. Mieli w życiu wiele ciężkich rozmów o wspinaniu. Wielu przecież kolegów zginęło. Ale to nic nie dało, nawet gdy kazała mu kiedyś wybierać.

- Tłumaczyliśmy naszym żonom, razem i osobno, że jeśli stanie się coś złego, to prędzej podczas jazdy samochodem na polskich drogach - wspomina Szulc. - A w górach to możemy się tylko potłuc, jeśli przesadzimy z trudnością drogi. Nie robimy przecież głupot.

- Każdy z was powinien w tym pierwszym momencie, po tragedii, zobaczyć syna, zobaczyć żonę - Hania z trudem dobiera słowa. - Pamiętasz Wielkanoc w Śląskim Domu, w Tatrach, sprzed paru lat? Te kobiety z małymi dziećmi, które same potem schodziły w dół? Bo ich mężów zabrała lawina. Ten obraz ciągle mnie prześladował. A teraz zawsze będę pamiętać Łukasza…

Co roku, na Zaduszki, Andrzej jeździł w skałki. Zapalał świeczkę tym, którzy nie powrócili z gór. Sam tam jeździł. To był jego hołd i jego dług. W tym roku ktoś inny zapali świeczkę Andrzejowi.

Andrzej Marciniak o Zaufaniu

W kwietniu 2007 roku, w ramach cyklu "Rekolekcje Sześciu Słów", który ukazywał się na łamach "Dziennika Bałtyckiego", Andrzej Marciniak mówił o Zaufaniu.

Dla ludzi gór zaufanie jest rzeczą naturalną. Nigdy nie byłem w takiej sytuacji, żebym dosłownie wisiał na linie i moje życie bezpośrednio zależałoby od osoby, która tę linę trzyma. Mam jednak świadomość, że wysoko w górach jesteśmy na siebie skazani, związani symboliczną liną. Liną na śmierć i życie. Zaufanie to opiera się na poczuciu, że w obliczu zagrożenia nie zostaniesz sam.
Najpierw musi być zaufanie do samego siebie, bo 70 procent odpowiedzialności w górach spoczywa na mnie samym. Oczywiście, mam obok partnera, ale biorę zawsze pod uwagę to, że on nie tyle nie będzie chciał, co po prostu nie będzie mógł mi pomóc. Ludzie w ekstremalnych sytuacjach zachowują się irracjonalnie. Bardzo często pojawia się dylemat - "życie moje czy życie kolegi?". Potem, kiedy się siedzi w fotelu, łatwo jest analizować, czy ktoś postąpił właściwie, czy też nie. Na górze jest inaczej.

***
Byłem w różnych ekstremalnych sytuacjach, ale na szczęście nie musiałem wybierać pomiędzy życiem moim a życiem kolegi. W 1989 roku na Mount Everest, kiedy lawina zabrała moich współtowarzyszy, czułem, że nie jestem sam, ale nie mogłem mieć pewności, czy po mnie przyjdą. Pomimo to ufałem, że uczynią co w ich mocy. Brać górską postrzegam tak, że zrobią wszystko, żeby ratować z opresji.

***
Zaufanie powinno dotyczyć każdej sfery życia. Myślę, że jeśli chodzi o związek dwojga ludzi, zaufanie jest w ogóle podstawą, nie ma innej drogi wyboru. Budowanie związku pomiędzy dwiema osobami bez głębokiego zaufania jest czymś sztucznym.

***
Uważam, że nie tyle warto, co należy dać każdemu drugą szansę. Może się to nawet obrócić na naszą korzyść. Kiedy po raz kolejny dajemy szansę, możemy zyskać więcej. Gdybyśmy nie wybaczali innym małych potknięć, a nawet tych większych, to przecież zostalibyśmy kiedyś sami.

Notowała Agata Cymanowska

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki