18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Józef Skrzek z SBB: Musimy uciekać

Marcin Mindykowski
Józef Skrzek nie może pogodzić się z tym, że za granicą jego zespół jest ceniony dużo bardziej niż w Polsce
Józef Skrzek nie może pogodzić się z tym, że za granicą jego zespół jest ceniony dużo bardziej niż w Polsce A. Lawrywianiec
O swoim rozczarowaniu rodzimym show-biznesem, brakiem sukcesów SBB i związanych z tym planach artystycznej emigracji opowiada Marcinowi Mindykowskiemu Józef Skrzek

Ostatnią płytę SBB zatytułował Pan "Iron Curtain". Czy gdyby nie "żelazna kurtyna" SBB byłoby dzisiaj wymieniane w encyklopediach rocka obok takich zespołów jak Yes, Emerson, Lake & Palmer czy Pink Floyd? W latach 70. mieliście w ręku wszystkie atuty, żeby zrobić międzynarodową karierę.
Prawdopodobnie by tak było, ale byliśmy z drugiej strony Europy. Ktoś wymyślił taki stan, podział Europy na wschodnią i zachodnią - taki podział zdobyczy wojennych. I to było nudne, głupie. Teraz za to płacimy i musimy nadrabiać stracony czas.

SBB też próbuje odrabiać. Ostatnio ogłosiliście, że kończy wam się kontrakt z polskim wydawcą i zamierzacie wejść na amerykański rynek.
Samo chcenie to jedna rzecz, ale musisz wiedzieć, jak to zrobić. Przede wszystkim potrzebny jest nam producent, menedżer, agencja i dystrybutor światowi. Jeśli robimy coś tylko w regionie, to jest to za wąsko. A skoro nasz rynek jest pozajmowany przez określony typ muzyki, to dla nas miejsce jest gdzieś na świecie - w Stanach albo Europie. Musimy stąd uciekać, bo nie mieścimy się w tutejszych kategoriach. Nasi dobrzy znajomi tak nam właśnie radzą.

Chce Pan przez to powiedzieć, że w Polsce nie ma dziś miejsca dla SBB?
To jest jeszcze jeden z elementów gry, która zaczęła się w Polsce po latach dziwacznie odbywać. Teraz liczą się tylko kasa i układy. Nie ma znaczenia to, czy jesteś dobry, ale czy jesteś medialny.

Czyli Pana pierwsze muzyczne dziecko nie odnalazło się dobrze w tej nowej, rynkowej rzeczywistości?
Na festiwalu progresywnego rocka w Meksyku zagraliśmy trzy lata temu finałowy koncert z Marillionem, na który zjechał cały świat - ludzie z Kalifornii, Japończycy. Od razu widać, że traktują nas tam jak wysoką półkę. Jak to jest, że w Meksyku ludzie wiedzą, co robi Józef Skrzek i SBB, a w Trójmieście nie? Robią tu w stoczni koncerty, które mają związek z wyzwoleniem, z Solidarnością. A SBB to co? Wypadło koniowi spod ogona? Biorą jakiegoś żabojada za miliony dolarów, a SBB, które było utożsamiane z wolnością, jest traktowane jak szmata! Dla mnie to jest po prostu upodlenie, kawa-melanż. Gramy na przykład koncerty z grupą Deep Purple. I ci muzycy nas cholernie szanują. Wręcz mówią, że chcą z nami grać. Czyli Deep Purple szanuje nas bardziej niż tutejsze media? Jak my możemy grać w Gdańsku w małym klubie? Ja to nazywam "koncert za barem". To w Trójmieście nie ma paru tysięcy fanów SBB? Dla mnie to jest totalna porażka. Nie tak to sobie wyobrażałem.

Publiczność też się od was odwróciła?
Przede wszystkim od pewnego czasu nie mamy menedżera z prawdziwego zdarzenia, czyli menedżera w Europie. Szukamy teraz agencji europejskiej, która dałaby nam szansę ponownego zaistnienia w krajach, w których zawsze byliśmy mocni i w których do dzisiaj ludzie słuchają tej muzyki. Kiedy w latach 70. mieliśmy niemieckiego menedżera, to ten zespół hulał - w ciągu dwóch lat był w pierwszej czwórce symfonicznego rocka: Floyd, Genesis, Yes i SBB. Fucking shit, no genialne! Ale wciąż czuliśmy się ludźmi ze Wschodu, z sentymentem do tych ziem i do tej publiczności. Kiedy zagraniczni agenci mówili nam: "Zagraliście trasę, wyeksploatowaliście się, teraz weźcie oddech - pojedźcie do Szwajcarii, odpocznijcie", my odpowiadaliśmy: "Nie, musimy zagrać koncerty w Polsce, Czechosłowacji i na Węgrzech". I tak robiliśmy! Po prostu szanowaliśmy publiczność. A teraz co się dzieje? Nasza publiczność jest elitarna, a reszta nas po prostu olała.

Nie ma szacunku dla zasłużonych zespołów?
Zasłużonych to za duże słowo. Raczej dla zespołów, które pruły i prują dalej. I są konsekwentne. Suflerzy [Budka Suflera - przyp. red.] zmienili styl i teraz śpiewają "Tango" - to jest disco polo! Wyczuli, że takie granie jak w latach 70. już nie łapie i nie jest w tej chwili modne. Podobnie Kombii. Ja nie będę robił takich pierdół. Tylko że zawsze myślałem, że mam za sobą gromadę publiczności. I to mnie trzyma - bo sztuka jest wtedy spełniona, jeśli masz do kogo przemawiać, masz po co to robić. Ja nie gram dla siebie.
To jaka przyszłość czeka SBB?
Jeśli nie wejdę w produkcję na świecie, zespół nie musi dalej grać. I tak w sposób naturalny został wycofany z obiegu - tak to mniej więcej wygląda. Nie możemy wyjść z impasu, który nie stawia nas w szeregu medialnym. Nie pomagają nam media - telewizja, radio, prasa. Obawiam się, że to zginie śmiercią naturalną. Ale zobaczymy, co z tego wyniknie. Powiem tak: jeżeli w niedługim czasie nie rozwiąże się ta sprawa, to po prostu SBB zawiesi instrumenty na kołku - i koniec. Zostawimy to i będziemy robić swoje. Tylko z pewnym rozczarowaniem mówię, że jeśli zespół, uznawany na świecie za kultowy, będziemy tak olewać, to... Proszę bardzo - bierzcie sobie tę pop music. My możemy robić co innego, bo ja wciąż mam otwarte oczy na świat - zwłaszcza muzyki, sztuki, grywam z różnymi przyjaciółmi... Ale nie kraczmy, bo to jest plan B. Plan A to Stany i Europa.

Powspominajmy może więc przyjemniejsze czasy początków waszej kariery. Także te kiedy SBB miało lepszych menedżerów...
W 1971 roku próbowaliśmy zaistnieć jako Silesian Blues Band. To był taki zespół trochę z pogranicza ruchu studenckiego. Graliśmy po piwnicach, w klubach. Ale byliśmy z południa, ze Śląska. Nikt nie interesował się wtedy tym, co tu się działo. Stąd był Gierek i to wszystko. Mieliśmy co prawda swoją publiczność, która nas lubiła, ale nie wyszliśmy dalej. Była tylko jakaś krótka notka w "Sztandarze Młodych". Parę zdań: "o, są, żyją". I może jakieś dwa czy trzy nagrania zrobione w Radiu Katowice.

Zaczęliście więc grać z Czesławem Niemenem.
Tak, przejście przez grupę Niemen było dla nas bardzo ważne. Ale pełniliśmy w tamtym czasie rolę trochę dodatku do obiadu. Czesław był już znany, a my byliśmy jakimiś małolatami, amatorami, którzy doszli do niego później. Do końca tak nas postrzegano, mimo że przyjaźniłem się z Czesławem. Ale na niego też były różne nagonki, z którymi nie mógł sobie poradzić. W pewnym momencie nie wytrzymałem jednak sytuacji, w której byliśmy traktowani jak chłopcy na posyłki. Zostałem wtedy przez menedżerów i otoczenie grupy wyzwany od gówniarzy, była pyskówka. I po moim odejściu mieliśmy prawie trzy miesiące pustki. Zablokowali nam wyjazdy zagraniczne, wszystko. Po prostu zemsta.

Pomógł wam wtedy nie kto inny jak "ojciec chrzestny polskiego rocka".
Tak, nagle pojawia się Franek Walicki. Ledwo się mieści w tej naszej piwnicy, bo ma dwa metry, ale włazi tam (śmiech). Jesteśmy dla niego odkryciem, bo jako pierwszy polski zespół gramy - jak to on do dzisiaj mówi - muzykę rasową. Wymyśla nam nowe rozwinięcie nazwy: "Szukaj, Burz i Buduj". Umawia nas na koncerty z węgierską grupą Skorpio, z najmocniejszymi - i to są partnerskie, równoprawne występy. Cały czas dodaje nam otuchy i wiary w tę muzykę. Jego ogromną zasługą była też nasza pierwsza płyta, która wyszła w 1974 roku. Franek świetnie to zorganizował, bo szybko ją wydał, rzucił na rynek. To była sensacja o tyle, że zwykle w latach 70. na płytę czekałeś dwa-trzy lata. Płyta wychodziła, a zespół już nie istniał. Ale Franek był konsekwentny. No i tworzył świetne teksty jako Jacek Grań, napisał m.in. nasz sztandarowy "Odlot". Wcześniej Silesian Blues Band był takim undergroundem, który coś tam sobie skubał. Dopiero drugie wejście - to z Franciszkiem - było udane.

Jak i w jakiej atmosferze zakończyła się wasza współpraca?
W pewnym momencie zaczęła się o nas starać agencja niemiecka i w końcu, podczas naszego pobytu za granicą nas przejęła. Na początku Franek był tym zdezorientowany, ale potem się dogadaliśmy. Nie obraził się na nas, ciągle się o nas dopytywał, byliśmy w kontakcie korespondencyjnym... On był dalej naszym dobrym duchem i obserwatorem.
Skoro jesteśmy przy tekstach SBB - ostatnio media ujawniły, że drugi z waszych "nadwornych" poetów, Julian Matej, to tak naprawdę Romuald Skopowski - bardzo aktywny w PRL oficer SB...
(Śmiech) No tak, księża są pod obstrzałem, Wałęsa pod obstrzałem. Wszyscy są sprawdzani, wszystkich musimy wystrzelać! Trudno znaleźć dziś tak naprawdę autorytet i bohatera. Nie wiadomo, czy na mnie czegoś nie znajdą, bo też jestem jeszcze nietrafiony. Natomiast jego trafili. Ale zapytałem tego dziennikarza, który to opisywał: "To co, fraza »Z miłości jesteś, z których krwi krew moja« ma być podpisana SB?". Zespół nazywał się SBB - wystarczy odrzucić jedno "B" (śmiech)... Dobrze, teraz się zabierają za niektórych od tej strony. Ale chwileczkę, a ci, którzy to powodowali, to gdzie są? Kto się zabrał za nich? Za ofiary się biorą, a za katów nie! Kaci są kryci, bo umieją wszystko kupić.

Zgoda, ale czy to jednak nie pewien chichot historii, że autor, którego teksty były w latach 70. odbierane jako wolnościowa kontestacja rzeczywistości, sam tę rzeczywistość aktywnie współtworzył?
On sam wie, jakie popełnił błędy. Ale z drugiej strony, poetyka jest poetyką. I ona została. Myślę, że to była taka młodzieńcza głupota. Juliana poznałem jako młodego chłopaka, studenta prawa. Chodził wtedy do Michałkowic na zaloty, do swojej narzeczonej Laury - późniejszej żony. Zobaczyłem, że facet coś tam sobie płodzi, pisze wiersze. I zacząłem wyjmować z nich poszczególne frazy i pisać do nich muzykę. W tamtych czasach w ogóle nie myślało się o tym, co się teraz wie. Nie wiedziałem, czy on lubi to czy owo, bo mnie to nawet nie interesowało. Pamiętajmy też, że to nie było tak, że tam każdy sam przychodził: "Ja! Ja! Ja będę współpracować!". To było często po prostu łamanie kości.
Wróćmy do historii zespołu - w latach 80. SBB, mimo sukcesów artystycznych i koncertowych, się jednak rozpada...
Zespół się nie rozpadł, tylko zrobił sobie pauzę. Nie mogliśmy grać w 1981 roku, kiedy zomowcy i ormowcy polowali na młodych ludzi! Sam widziałem, jak na koncertach targali młodych za włosy. Byłem świadkiem, jak pułkownik ZOMO zamawiał 20 osinobusów pełnych pałkarzy! I powiedziałem: "Nie będę grał koncertów rockowych. Nie będę pretekstem do bicia młodych ludzi!". Zacząłem wtedy występować w kościołach, teatrach, z góralami, nad jeziorami. Grałem też muzykę elektroniczną i podróżowałem po świecie.

W przeciwieństwie do wielu artystów, którzy w PRL-u przeżywali wielką popularność i dzisiaj trochę za nią tęsknią, Pan nie ma żadnego sentymentu do tamtych czasów.
To był zły czas, czas oszukiwania się. To był dziwaczny stan, bo jak inaczej nazwać te wszystkie stawki, kategorie, te wszystkie ministerialne bzdury, te polityczne grepsy... Jak na to patrzę z perspektywy czasu, to można powiedzieć, że to był stracony czas. Szkoda, że nas tak wtedy wyzuli z ludzkich relacji, szkoda, że wciskali nam kit na zasadach "Pomożecie? Pomożemy!" albo "Wszyscy mamy dobrze, wszyscy mają pracę" (śmiech).
Albo te koncerty - gospodarz w Budapeszcie proponuje nam za koncert 300 tysięcy forintów, a Pagart daje nam 25 tysięcy forintów. To pytam, gdzie jest 275 tysięcy forintów. Ktoś to zabrał. Kto? Ministrowie. Niektórzy do dzisiaj mają napchane kabzy.
Nie lubiłem tego życia koncertowego - tego, że graliśmy czasami w jakichś dziurach, chaotycznie, trzy-cztery koncerty dziennie. Drobna pauza, zmienia się tylko publiczność i gramy dalej. Taki trochę PGR. To był zwariowany i bardzo męczący tryb życia - ciągle nie dosypialiśmy, ciągle byliśmy w drodze. Te kontrole osobiste na granicach, rozkręcanie sprzętu. To nas degustowało, frustrowało. I zaczęliśmy odczuwać zmęczenie, organiczne wykończenie.
Można mówić, że ludzie byli wtedy na siebie bardziej otwarci. No tak, ale byli w więzieniu, w ideologiach, dyktaturach, kamuflażach. Po osiągnięciu wolności staliśmy się z kolei trochę odseparowani. Uczymy się na nowo żyć. Minie trochę czasu, zanim będziemy znowu sobie partnerować, spotykać się i przede wszystkim mieć na to czas.

Kluczowe dla całej twórczości SBB i Pana jako solisty wydaje się słowo "wolność". Czym ona dla Pana jest?
To możliwość swobody. To jest takie czyste uczucie, kiedy możesz się poruszać we wszechświecie - w sztuce i wśród ludzi. Możesz podróżować, grać, a za chwilę być zakochany. Ale czy to jest osiągalne? Może. Ale kto wie, czy nie musiałbyś być wtedy Robinsonem Cruzoe albo pustelnikiem. Możliwe, że żyjemy w takiej cywilizacji - z komórkami, zadaniami do wykonania, inwigilacją - która nam tej wolności nigdy nie da.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki