Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dzięki intuicji gdańskich kardiologów serce Pawła odzyskało właściwy rytm

Jolanta Gromadzka-Anzelewicz
Od lewej: dr Maciej Kempa, dr Tomasz Królak  i dr Grzegorz Łaskawski  z Kliniki Kardiologii  w gdańskim Uniwersyteckim Centrum Klinicznym
Od lewej: dr Maciej Kempa, dr Tomasz Królak i dr Grzegorz Łaskawski z Kliniki Kardiologii w gdańskim Uniwersyteckim Centrum Klinicznym Tomasz Bołt
Brat bliźniak zmarł na jego oczach. Potem śmierć zaglądała Pawłowi w oczy nawet kilka razy w tygodniu. Wydawało się, że jedyną szansą jest dla niego przeszczep serca. Jednak kardiolodzy z Gdańska zaufali swojej intuicji, wybrali niestandardowe metody leczenia, obchodząc przy tym procedury, i uratowali chłopaka.

Był rok 2001. Na szkolnym boisku w gdyńskiej dzielnicy Pogórze Dolne dwaj bracia bliźniacy, Piotr i Paweł, rocznik 1978, grali w piłkę nożną. Mecze rozgrywali często, to był ich ulubiony sport. W pewnym momencie Piotrek stracił przytomność i osunął się na ziemię.

- Karetka przyjechała po ponad dwudziestu minutach, ale zwyczajna, nie "Erka" - wspomina z żalem ojciec chłopaków, Mirosław Gowkielewicz. - Gdyby była wyposażona w defibrylator, być może Piotrka udałoby się uratować. Ratownicy próbowali go reanimować, ale bezskutecznie. Na wszelką pomoc było już za późno. Chłopak zmarł na oczach brata.
Według lekarzy zgon nastąpił w wyniku silnej arytmii. Nie było jednak wiadomo, co ją wyzwoliło.

- Syn wcześniej skarżył się na serce, poszliśmy do lekarza, ale nic nie stwierdził. W badaniach nie było żadnych zmian.
Wszystko wskazywało na ukrytą chorobę serca. Zdruzgotani rodzice Piotrka zdali sobie sprawę, że w niebezpieczeństwie znalazł się również ich drugi syn - Paweł. Zaczęli szukać dla niego pomocy lekarskiej. Skierowano ich do II Kliniki Kardiologii i Elektroterapii Serca, mieszczącej się jeszcze wówczas w nieistniejącym już dziś szpitalu przy ul. Łąkowej.

***

- Można się było domyślać, że brat Pawła zginął wskutek zaburzeń elektrycznej pracy serca, które doprowadziły do migotania komór - wspomina prof. dr hab. Grzegorz Raczak, obecnie szef kliniki, która przeprowadziła się do Uniwersyteckiego Centrum Klinicznego. - Przerwać ten chocholi taniec i przywrócić sercu prawidłowy rytm potrafi defibrylator. Chłopak nie spełniał jednak żadnych obowiązujących wówczas kryteriów do wszczepienia takiego urządzenia. Są jednostkowe przypadki nagłej śmierci sercowej, gdzie trudno stworzyć wytyczne - tłumaczy profesor. - Jest ich zbyt mało, brakuje naukowych dowodów jak postępować. Decyzję podejmuje się w trakcie długich dyskusji. To taka szara strefa medycyny.

Kierując się bardziej intuicją i przekonaniem, że rodzice nie przeżyliby śmierci drugiego syna - na przekór wytycznym i wskazaniom - kardiolodzy wszczepili Pawłowi defibrylator. Miał go chronić przed napadem złośliwej arytmii komorowej, genetycznie uwarunkowanej u obu bliźniaków, choć wtedy jeszcze nie- zdiagnozowanej. - I ten "strażnik serca", wszczepiony nieco na czuja, wkrótce zweryfikował nasze wskazania - kontynuuje dr n. med. Tomasz Królak, kardiolog z zespołu prof. Raczaka.

***

Pół roku później, na tym samym gdyńskim boisku, podczas gry w piłkę nożną miniaturowe urządzenie wszczepione Pawłowi na klatce piersiowej i połączone elektrodami z sercem odpaliło po raz pierwszy.

- To było szokujące, fatalne uczucie: przeszywający prąd, jakbym wsadził rękę do kontaktu. I paraliżujący lęk. Śmierć była tuż-tuż, gdyby nie defibrylator, podzieliłbym los brata - opowiada Paweł.

To doświadczenie przeraziło go nie na żarty. Przestał grać w piłkę, zrezygnował z aktywnego życia, ale napady arytmii komorowej zaczęły się nasilać, defibrylator "odpalał" coraz częściej. Wpierw kilka razy w miesiącu, potem nawet kilkanaście razy na tydzień.

- Oprócz bardzo szybkich, najgroźniejszych arytmii pojawiły się dużo wolniejsze, mniej groźne, które również uruchamiały defibrylator i były równie bolesne i męczące - opowiada prof. Raczak.

Kardiolodzy przeprogramowali więc urządzenie, tak by włączało się tylko w sytuacjach zagrożenia życia. Gdy wolniejsza, ale równie uciążliwa arytmia nie chciała ustąpić, Paweł trafiał do Szpitala Miejskiego w Gdyni, gdzie kardiolodzy "umiarawiali" go w znieczuleniu.

- Choroba odizolowała syna od normalnego życia - komentuje Mirosław Gowkielewicz. - Paweł nie mógł się uczyć, przestał pracować, przeszedł na rentę, bał się wychodzić z domu.

- Zaczęliśmy myśleć o ablacji, która stanowi uzupełnienie defibrylatora - mówi prof. Raczak.
- To taki zabieg, podczas którego prądem o częstotliwości radiowej niszczy się miejsce w sercu, w którym rodzi się arytmia - tłumaczy dr n. med. Maciej Kempa, szef Pracowni Elektrofizjologii w Uniwersyteckim Centrum Klinicznym. - Zazwyczaj w takim miejscu normalna tkanka mięśniowa zastępowana jest przez tkankę tłuszczową oraz łączną. W tym konglomeracie prąd zaczyna krążyć w kółko.

- W przypadku, gdy chory jest zabezpieczony defibrylatorem, ablacja poważnie redukuje liczbę napadów - podsumowuje prof. Raczak. - Mogła więc okazać się skutecznym lekarstwem dla Pawła.

***

Pierwszy zabieg, ablacja klasyczna, od wewnątrz serca, nie dał oczekiwanych rezultatów. Arytmia ani myślała ustąpić. Lekarze spróbowali więc podejść do niej inaczej - od zewnętrznej strony serca. Paweł był trzecim pacjentem w historii gdańskiego ośrodka, któremu taki zabieg wykonano. W kraju wykonuje je jeszcze ośrodek w Aninie oraz w Poznaniu.
Podczas tej drugiej już ablacji udało się kardiologom znaleźć chore miejsce i zniszczyć, aczkolwiek nie do końca. Na przeszkodzie stanął im przebiegający w pobliżu, w ścianie klatki piersiowej, nerw przeponowy. Jego uszkodzenie mogłoby zagrozić nawet życiu Pawła. Napady arytmii znów się powtarzały, defibrylator dalej raził prądem.

Paweł stracił nadzieję.
- Syn miał już w tym czasie poważne problemy emocjonalne, popadł w depresję, wymagał wsparcia lekarza psychiatry - nie ukrywają jego najbliżsi.

Kardiolodzy podjęli się jeszcze jednej próby. Tym razem pomóc miał im specjalny sprzęt w postaci balona, którego zadaniem było odsunięcie nerwu od miejsca, które trzeba było jeszcze zniszczyć. I ten zabieg się jednak nie powiódł.
- Zwykle w takich sytuacjach pozostaje tylko przeszczep serca - wyjaśnia dr Maciej Kempa.

Oni jednak tak łatwo nie chcieli się poddać. Postanowili o pomoc poprosić kardiochirurgów.

- Na szczęście chodziło o lewą komorę serca, do której dostęp mieli łatwy - tłumaczy dr Królak. - Przez niewielkie nacięcie międzyżebrowe dwaj kardiochirurdzy: Rafał Pawlaczek i Grzegorz Łaskawski odsłonili nam miejsce w sercu, które wymagało ablacji. Nerw odsunęli palcem owiniętym gazikiem, my zrobiliśmy resztę.

W warunkach sali zabiegowej nie było jednak szans potwierdzić, czy ta kardiologiczno-kardiochirurgiczna ablacja dała spodziewany skutek.

Zweryfikował to czas. Od zabiegu minęły prawie dwa miesiące. Serce Pawła wyraźnie się uspokoiło. Chłopak próbuje teraz wrócić do normalnego życia.

- Nie jest to takie proste - zastrzega jego ojciec. - Syn latami żył w nieustannym lęku. Przed ostatnim zabiegiem napady arytmii powtarzały się niemal codziennie, więc wciąż podświadomie ich oczekuje. To prawda, że wciąż jeszcze jest smutny. Jego twarz jest odzwierciedleniem jego duszy. Jest bardzo wdzięczny lekarzom, bo jego życie zmienia się na lepsze. Potrzeba więc czasu, by się od lęku uwolnił.

[email protected]

Treści, za które warto zapłacić!
REPORTAŻE, WYWIADY, CIEKAWOSTKI


Zobacz nasze Magazyny: REJSY, HISTORIA, NA WEEKEND

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki