Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Gabriela Danielewicz pielęgnuje pamięć o Polakach z Wolnego Miasta Gdańska [ROZMOWA]

rozm. Marek Adamkowicz
Gabriela Danielewicz
Gabriela Danielewicz Przemek Świderski
Od Polaków z Wolnego Miasta powinniśmy się uczyć nie tylko tego, jak ojczyznę szanować , ale też jak dla niej pracować - mówi pisarka Gabriela Danielewicz w rozmowie z Markiem Adamkowiczem.

Jest Pani, można powiedzieć, łączniczką między Gdańskiem przedwojennym a współczesnym. Urodziła się Pani w Wolnym Mieście i w swojej pracy wiele uwagi poświęciła związanym z nim ludziom i sprawom.
Rzeczywiście jestem przedwojenną gdańszczanką, ale miasta nie pamiętam. Przyszłam na świat kilka miesięcy przed wybuchem wojny, okupację spędziłam w Nowym Sączu. Małopolska stała się moim drugim domem, ale zawsze ciągnęło mnie nad Motławę.

Chciała Pani wrócić do miasta, którego nie znała?
Może to dziwne, ale ten Gdańsk zawsze we mnie siedział. Zapewne dużą w tym rolę odegrały opowieści rodziców. Mój ojciec, Stanisław, był pracownikiem Komisariatu Generalnego RP.

Ojciec czym się zajmował?

Był starszym radcą i, o ile się nie mylę, opiekował się studentami polskimi w Wolnym Mieście. Obsługiwał też delegacje. Jako człowiek wykształcony w Paryżu, władał biegle francuskim, więc pod jego skrzydła trafiali goście z Francji czy Rumunii. Któregoś razu zobaczyłam w bibliotece PAN podpisane przez niego dokumenty z tamtych czasów. To było wzruszające. Ojciec wrócił do Gdańska w kwietniu 1945 roku, ale rodzinę sprowadził rok później.

Miasto, do którego Pani wróciła, bardzo się zmieniło.

To był zupełnie inny Gdańsk. Zrujnowany. Zamieszkaliśmy we Wrzeszczu, gdzie zresztą się urodziłam. Do miasta sprowadzili się nowi mieszkańcy - Polacy, ale wciąż jeszcze było w nim wielu Niemców. Znajdowali się w nędzy. Najgorzej miały kobiety z dziećmi. Moja matka pomagała im w miarę możliwości, dzieliła się żywnością. Rozumiała tych ludzi, wiedziała, przez co przeszli. Na początku wojny sama straciła dorobek całego życia, a teraz miała do czynienia z osobami, którym nierzadko też wszystko zabrano. Wielu polskich osadników uważało, że co niemieckie, to ich. Obserwowanie w dzieciństwie tego dramatu sprawiło, że do tej pory jest mi bardzo bliska postawa humanitaryzmu. Nigdy nie było dla mnie ważne, jakiej narodowości jest dany człowiek, ale to, w jakiej znajduje się sytuacji i co sobą reprezentuje.

Polacy z Wolnego Miasta, którzy przeżyli wojnę, też nie mieli łatwo.
To byli ludzie ciężko doświadczeni przez los. Wielu z nich za przedwojenną aktywność w różnego rodzaju polskich organizacjach trafiło do obozów koncentracyjnych. Cudem przeżyli Stutthof czy Sachsenhausen. Nie zmienia to faktu, że kiedy wrócili do domów, patrzono na nich podejrzliwie. Ludzie, którzy sprowadzili się do Gdańska z Kresów czy z Polski centralnej, często traktowali ich jak Niemców. Wystarczyło posłuchać mowy gdańskich Polaków. Większość miała twardy, niemiecki akcent, jakże odmienny od miękkiego akcentu kresowiaków na przykład z Wileńszczyzny.

Ci ocaleni musieli się jakoś odnaleźć w nowej rzeczywistości.
W pierwszych latach po wojnie gdańscy Polacy, rozumiani jako pewne środowisko, raczej się trzymali osobno. Jeśli się spotykali, to w kameralnym, rodzinnym gronie. Nie chcieli rzucać się w oczy. Pewną odmianę przyniósł proces Alberta Forstera w kwietniu 1948 roku. Sądzono przecież człowieka, który przyczynił się do śmierci ich krewnych, znajomych. Dużo dla integracji członków przedwojennej społeczności polskiej zrobili tacy ludzie jak Michał Bellwon i jego syn Roman, Jan Dunst czy Leon Lendzion. Oczywiście osób zasłużonych na tym polu było więcej.

Był to czas, kiedy na sile przybierał stalinizm. Chyba nie takiej Polski wyglądali nasi rodacy z Wolnego Miasta.
Oczywiście, że nie! To, co robili komuniści, napełniało ich bólem, sprawiało, że byli rozżaleni. Zastanawiali się, co im przyszło z tej walki o polski Gdańsk, z lat spędzonych w obozach. Jednocześnie Polska wciąż była dla nich najważniejsza i tę miłość do ojczyzny starali się przekazywać młodym. Tak robiła Anna Gackowska, moja nauczycielka ze Szkoły Podstawowej numer 16, która nie tylko opowiadała o przedwojennym Gdańsku, ale przede wszystkim pielęgnowała pamięć o zamordowanych Polakach. Zabierała nas na cmentarz na Zaspie, gdzie sprzątaliśmy groby i paliliśmy świeczki. Było to w czasach, zanim cmentarzowi nadano kształt pomnika ofiar hitleryzmu. Wiele dobrego robiła też Bogumiła Wika-Czarnowska, która w czasie wojny doświadczyła wielkiej tragedii. Była więziona w Ravensbrück, tam też zmarła jej córka. Po wojnie pani Bogumiła opiekowała się wdowami i sierotami z gdańskiej Polonii, organizowała dla nich pomoc.

Mam wrażenie, że Polacy z Wolnego Miasta, których dzisiaj zostało już niewielu, wyróżniają się w społeczeństwie. I to nie tylko pod względem języka, o którym już mówiliśmy.
Patrząc ze współczesnej perspektywy, można powiedzieć, że dawni gdańszczanie mieli wyjątkowe podejście do życia. Byli rzetelni, zdyscyplinowani, co chyba nie jest zaskoczeniem, zważywszy, że wielu z nich wychowywało się w pruskim jeszcze drylu. Ta ich sumienność, o czym warto pamiętać i co warto naśladować, była również przejawem patriotyzmu. Każdy starał się po prostu wykonywać jak najlepiej swoje obowiązki. Dla ojczyzny. Co ważne, ludzie ci mieli głęboko zakorzenione poczucie praworządności, przestrzegali wysokich standardów moralnych.

Z drugiej strony, nie wstydzili się manifestować polskości, i to w środowisku zdominowanym przez Niemców.
Nie tylko się nie wstydzili, ale przede wszystkim mieli odwagę! W latach 20. stosunki między Polakami a Niemcami w Wolnym Mieście były, można powiedzieć, jeszcze poprawne. Po dojściu hitlerowców do władzy zaczął się terror. Mnożyły się napady na Polaków. Niekiedy kończyły się one tragicznie. Tak było w przypadku Alfonsa Żurka, zastępcy komendanta Gdańskiej Chorągwi Harcerzy, który krótko przed wybuchem wojny został podbity na śmierć przez niemiecką bojówkę.

Pomimo tych szykan Polacy nie tracili ducha.

Oparciem dla nich były działające w Gdańsku organizacje. Od czasów pruskich skupiały się one wokół kościołów katolickich, chociażby Świętego Józefa i Świętego Mikołaja. W okresie międzywojennym dużą rolę odgrywały świetlice, które istniały zarówno w Gdańsku, jak i na terenach wiejskich Wolnego Miasta. Były one swego rodzaju azylem dla Polaków. Ileż tam było spotkań, kursów, przedstawień, także imprez czysto towarzyskich czy obchodów świąt narodowych. Polacy potrafili nie tylko stawać do apelu, ale również znakomicie się bawić. Charakterystyczne, że jeśli nawet jednego dnia imprezowali, to nazajutrz karnie stawiali się do pracy. Mieli poczucie obowiązku.

Charakterystyczne, że mając taki bagaż doświadczeń życiowych, wielu z tych Polaków stało się po wojnie rzecznikami pojednania polsko-niemieckiego. Wystarczy przywołać działalność pani Budzimiry Wojtalewicz-Winke.

I to jest chyba najpiękniejsze. Dlatego więc powinniśmy uczyć się od nich patriotyzmu, ale też umiejętności wybaczania i szerszego spojrzenia na świat.

[email protected]

Treści, za które warto zapłacić!
REPORTAŻE, WYWIADY, CIEKAWOSTKI


Zobacz nasze Magazyny: REJSY, HISTORIA, NA WEEKEND

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki