Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Hanna Sypniewska z Gdyni zdobyła złoty medal w ekstremalnym maratonie w Patagonii

Irena Łaszyn
Tuż po 63-kilometrowym biegu Hanna Sypniewska wybrała się w góry i na lodowiec
Tuż po 63-kilometrowym biegu Hanna Sypniewska wybrała się w góry i na lodowiec Archiwum prywatne
Wiosną, jako jedyna Polka, przebiegła zamarznięty Bajkał, a jesienią zaliczyła ultramaraton w chilijskiej Patagonii, pokonując 63 kilometry po górach. Wśród kobiet 50+ była pierwsza. Przeczytajcie o 59-letniej Hannie Sypniewskiej z Gdyni!

Niektórzy nawet nie wiedzą, gdzie ta Patagonia. Tłumaczy więc, że to na drugiej półkuli, na południu Ameryki Południowej. Ludzie otwierają szeroko oczy, gdy słyszą, że poleciała tam na własny koszt, poświęcając oszczędności życia.

- Lubię wyzwania - przekonuje Hanna Sypniewska. - II Patagonian Marathon to najtrudniejszy z moich dotychczasowych startów. Nigdy wcześniej nie biegłam 63 kilometrów i nigdy wcześniej nie biegłam w górach. Baikal Ice Running Marathon, w porównaniu z tą imprezą, to jak bułka z masłem.

Do zimowych warunków jest przyzwyczajona. Mało tego, nawet woli biegać zimą niż latem. Taka natura. Trenuje wprawdzie dopiero trzy lata, godząc pasję z pracą zawodową, ale już od dawna marzą się jej ekstremalne trasy w malowniczych zakątkach świata. Głównie dlatego, że są trudniejsze niż maratony po ulicach miast. Barierę stanowią pieniądze, bo w te wymarzone miejsca trzeba najpierw dolecieć i dojechać. Najbardziej zdeterminowani biorą z tego powodu kredyty.
- Nie jestem w tym szaleństwie odosobniona - zauważa. - Ale nad Bajkał i do Patagonii leciałam sama. Byłam tam jedyną Polką.

Bujanie w obłokach

Decyzja zapadła już w marcu. Zapisała się, wniosła opłatę, czyli 160 dolarów, odebrała komunikat: "Congratulations Hanna! Welcome to second edition of Patagonian international Marathon".

Potem zaczęła przeglądać mapkę z dołączoną trasą biegu i bujać w obłokach. Bo trasa była piękna. Maraton Patagoński odbywa się przecież w samym sercu Torres del Paine, parku wpisanego na listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO. Góry, kamieniste ścieżki, wiszące mosty, piękno surowej przyrody. Po drodze można spotkać guanakos, odmianę amerykańskiej lamy, nandu, czyli andyjskiego strusia, a na lagunach - flamingi, zupełnie takie same jak w Afryce. Tyle że zimno, temperatury minusowe i jeszcze śnieg pada…

Na ziemię zeszła, gdy sprawdziła ceny połączeń lotniczych. Najpierw złapała się za głowę, potem zaczęła kombinować. Zdecydowała się na… dogłębne poznawanie lotnisk podczas podróży, żeby było taniej. Kilkugodzinne oczekiwanie na kolejny lot w Kopenhadze, Frankfurcie, Madrycie, Santiago de Chile. Wreszcie samolot do Punta Arenas i niemal 300 kilometrów autobusem, przez Andy, do Puerto Natales, skąd już tylko kilkadziesiąt kilometrów do miejsca startu.

Biedronki i cytryny

Pod koniec września, do swojej legendarnej już walizki w biedronki, zapakowała trochę biegowych ciuchów i trochę jedzenia. Wrzuciła to, co każdy zapobiegliwy biegacz w odwodzie mieć musi: makaron, chrupkie pieczywo, dżem z czarnej porzeczki, pół słoika miodu, dwie cytryny…

Walizka miała lecieć tranzytem, samodzielnie, ale nie poleciała. Zupełnie przypadkiem, bo tylko dlatego, że zabłądziła, pani Hania dostrzegła ją na lotnisku w Santiago de Chile. Zabrała więc, postawiła przy nodze. I wówczas przyplątał się taki sympatyczny rudy piesek. Zaczął walizkę obwąchiwać, merdać ogonkiem.

- Już chciałam pieska podrapać za uchem, gdy nieoczekiwanie wyrósł przede mną jakiś chłopak w zielonej kamizelce i zapytał, czy mam w tej walizce jedzenie - relacjonuje pani Hania. - Odpowiedziałam, zgodnie z prawdą, że mam i chleb, i makaron. Chłopak nakleił jakieś zielone paski, skierował w stronę stanowiska kontroli. I tam się dopiero zaczęło! A niebawem kolejny samolot, czas gonił.

Krótko mówiąc - straciła cytryny, pół słoika miodu i dobre imię, bo wyszła na przemytniczkę. Takich rarytasów do Chile przywozić nie wolno i - basta!

Ledwie zdążyła na ten samolot do Punta Arenas, miasta zwanego Bramą Antarktydy.
We wrześniu w Patagonii kończyła się zima, było szaroburo, surowo i pięknie. Dotarła do Torres del Paine.
W dniu startu termometry pokazywały minus 5 st. C. Pogoda niemal idealna. Widoki zapierające dech w piersiach, zupełnie jak w kolorowych folderach. Odłamy lodowca nad Lago Grey miały kolor niebieski.

A potem się zaczęły strome podbiegi. Ostro w górę i w dół, znowu w górę i znowu w dół.

Kategoria Zorro

II Patagonian Marathon to bieg na czterech dystansach: 10 km, 21 km, 42 km i 63 km. Wystartowało w sumie 750 osób, ale w ultramaratonie, na 63 km, pobiegło tylko 50 zawodników, w tym - 9 kobiet. Oprócz pań z USA, Chile, Brazylii i Holandii - obywatelka Polski, Hanna Sypniewska z Gdyni.
- Byłam z nich najstarsza - podkreśla bez niepotrzebnej kokieterii. - W kategorii wiekowej 50-59 lat żadna inna nie biegła, nie miałam więc konkurencji. Zdobyłam złoty medal.

W klasyfikacji generalnej pani Hania zajęła 38 miejsce. Uważa, że to spory sukces, bo i tak przegoniła paru wysportowanych i młodszych o połowę machos. Ależ się dziwili, gdy mijała ich na krętych kamienistych ścieżkach! Bo pani Hania ma 152 cm wzrostu i 52 kg wagi.
- Na metę wpadłam tuż przed godziną 16, gdy już się zaczynało wręczanie medali - wspomina. - Najpierw na podium stanęli ci, którzy zwyciężyli w biegu na 10 km, potem ci, co na 21 km. Dekoracje trwały, mego nazwiska nikt nie odczytał, ruszyłam więc w kierunku schroniska. O tym, jak mi poszło, dowiedziałam się trzy dni później, z internetu.

Była zdumiona, bo poszło całkiem nieźle.
- Twój czas to 7 godzin 57 minut - potwierdziła przedstawicielka organizatora maratonu. - Masz pierwsze miejsce w kategorii Zorro! Gratuluję!

Jej złoty medal był już wtedy 300 kilometrów dalej, w Punta Arenas. Zanim tam dojechała, zrobiła sobie pieszą wycieczkę po górach, a potem popłynęła statkiem na lodowce Balmaceda i Serrano. Po drodze podziwiała czarno-białe kormorany okupujące skały. Wyglądały jak pingwiny.

Medal odebrała osobiście, a następnego dnia z lotniska w Punta Arenas wystartowała do Santiago de Chile, by - po dziewięciogodzinnym oczekiwaniu w hali odlotów - odfrunąć w stronę Polski. Znowu miała pięć przesiadek. Musiała się spieszyć, żeby zdążyć na 14 Poznań Maraton, na który też się zapisała.

I znowu poszło nieźle. W swojej kategorii wiekowej była druga.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki