Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wyprawa na rowerach do Azji. Trzy kobiety na dwóch kółkach [ZDJĘCIA]

Irena Łaszyn
kobietynarowery.com
Wspinały się na górskie przełęcze Pamiru, przemierzały bagna i pustynie, w Chinach szukały smoków, a w laotańskiej dżungli - słońca. O trzech rowerzystkach, które w ciągu czterech miesięcy przemierzyły sześć azjatyckich krajów, by… spędzić jeden dzień na plaży, pisze Irena Łaszyn

Krótkie spodenki z pampersem nazywały małą czarną. Były na każdą okazję. Oprócz krótkich, miały jeszcze takie w wersji długiej oraz parę szybkoschnących bluzeczek. Lakieru do paznokci, drobnoziarnistego peelingu czy upiększających maseczek w sakwach nie wiozły. Do codziennego mycia musiała im niekiedy wystarczyć butelka wody, a mydło służyło także za proszek do prania. Pranie było wtedy, gdy znalazły strumyk albo hostel. Hostel był wtedy, gdy znalazły miasto. Ale te miasta, w ciągu czterech miesięcy pedałowania, to można na palcach policzyć. Wolały góry, pustynie, dżungle, bagna i bezdroża.

Kobietom, które podróżują samolotami, w kapeluszu i na obcasach, z trzema walizami na kółkach i kuferkiem kosmetyków, nawet nie próbują tłumaczyć, czym jest taka wyprawa. Kobietom, które mieszkają w jurtach albo w innych skromnych domostwach gdzieś na azjatyckich pustkowiach, tłumaczyły głównie, gdzie są ich rodziny, dlaczego nie mają dzieci i dlaczego jadą bez męskiej opieki. Ale przez to, że były same, mogły wejść do ich świata, za przepierzenie oddzielające muzułmańskie kobiety od mężczyzn. Zajrzeć tam, gdzie nie zagląda na co dzień przeciętny turysta.

- Z mężczyznami też rozmawiałyśmy - zapewniają. - Czasami miałyśmy wrażenie, że na tych bezdrożach traktowane jesteśmy jak… trzecia płeć.

Dlaczego wyruszyły do Azji na rowerach? Bo z rowerowego siodełka więcej widać. I żeby udowodnić, że kobiety radzą sobie w ekstremalnych warunkach nie gorzej od mężczyzn.

Wspinały się i zjeżdżały

Poznały się w Poznaniu, gdzie wszystkie trzy studiowały. Agata Roszczka - administrację i filologię węgierską, Małgorzata Duszyńska i Anna Rudy - wschodoznawstwo. Dwie pierwsze pochodzą z Wielkopolski, Ania jest z Pomorza, a dokładnie - z Lęborka.

Zaprzyjaźniły się, bo lubią to samo: bycie w drodze. Na własną rękę i z małymi pieniędzmi.

Dziś już nie bardzo wiadomo, kto te rowery wymyślił. Na pewno nie Małgosia, bo ona w tej sprawie nie miała doświadczenia.
- W zasadzie w ogóle nie jeździłam - uściśla. - Ale postanowiłam się wdrożyć.

W maju zapakowały swoje jednoślady do autobusu zmierzającego do Rygi, a potem do samolotu do Taszkientu. W Uzbekistanie, na lotnisku, z grubsza poskładały to, co było w częściach - i ruszyły za przygodą. Jeszcze wtedy nie znały się na rowerowych naprawach, teraz potrafią wymienić oponę czy inny element pojazdu z zamkniętymi oczami.

Jechały przez Uzbekistan, Tadżykistan, Kirgistan, Chiny, do Laosu i Tajlandii. Przemierzyły na rowerach ponad siedem tysięcy kilometrów w cztery miesiące. A to, co widziały, starały się wrzucać na bloga kobietynarowery.com. Głównie po powrocie, bo tam, gdzie były, internet pojawia się równie rzadko jak ciepły prysznic.

Jechały więc i próbowały zrozumieć, dlaczego Tadżycy nie lubią Uzbeków oraz odwrotnie (nie zrozumiały). Drążyły, dlaczego w ciepłych źródłach, zbawiennie działających na kobiece dolegliwości, kąpią się mężczyźni (bo woda ma moc spełniania marzeń). Sprawdzały, czy mistrz Kapuściński miał rację, że "Kirgiz zszedł z konia".

- Co do tej ostatniej kwestii, to miałyśmy wątpliwości, bo koni w Kirgistanie było sporo - przyznają rowerzystki. - Ale spotykani w górach pasterze, zwani czabanami, nie używali wierzchowców.

Wspinały się więc na wysokie przełęcze (rowerowy rekord to Ak-Bajtal, 4655 m n.p.m.!) i zjeżdżały w dół, wspinały się i zjeżdżały.

Czasem spały wśród pasterzy, w szałasach lub jurtach, czasem na dywanach w gościnnych chatach, czasem na wojskowych materacach w strefie przygranicznej. Zdarzało się, że rozkładały namiot gdzieś na kompletnym bezludziu albo - dla odmiany - przy asyście kilkunastu par oczu, śledzących każdy ruch.

Widziały, że w jurtach Tybetańczyków, oprócz kozy opalanej… kupami jaków, były najprawdziwsze laptopy.

Celnicy na granicy

Gdy zapytać, co podczas tej podróży zachwyciło je najbardziej, wzruszą ramionami. Może surowy Korytarz Wachański i gościnność jego mieszkańców? Może Pamir z jego przełęczami? Może te bezdroża, gdzie częściej niż człowieka widuje się spasionego, puchatego świstaka? Może skąpana w deszczu laotańska dżungla? A może te wszystkie spotkania w drodze?
Weźmy granicę tadżycko-kirgiską. Jadą sobie znad jeziora Karakul na przełęcz Kizyl Art. Wysoko, prawie 4000 m n.p.m., w dodatku sypie śnieg. Już z daleka widzą budki przygraniczne. Umordowane są tak, że ledwie zipią. Decydują, że dalej się nie ruszą. Na szczęście, celnicy (ale nie tacy zwyczajni, tylko GBAO, czyli obszaru Górnego Badachszanu) są gościnni.

- Mieli herbatę i ciasteczka, więc zostałyśmy - opowiadają dziewczyny. - Po herbacie na stole pojawiły się plow (pilaw) i arbuz, a potem rozgorzała dyskusja w czterech językach, z których my znałyśmy tylko rosyjski.

Do budki zaglądali chłopcy z policji antynarkotykowej (bo przez Tadżykistan przerzucane są narkotyki z Afganistanu do Rosji) i innych służb. Na zewnątrz padał śnieg, a w środku trwał wieczór filmowy. Wspólnie i w wielkich emocjach oglądali waleczne "Braveheart" po rosyjsku.

Rankiem wsiadły na rowery, by pojechać na "prawdziwą" granicę, czyli sto metrów dalej. Zdecydowanie odmówiły wypicia kolejnej herbaty i zjedzenia kolejnego obiadu, przejechały na stronę kirgiską, zrobiły 20 km w dół i odkryły, że Gosia nie ma telefonu komórkowego.

- Zaczęłyśmy wracać - mówi Małgorzata. - I zrobiła się afera międzynarodowa, bo dla Tadżyków strata mojego telefonu była plamą na honorze. Wszyscy go szukali, niestety - nikt nie znalazł.

Chiny bez końca

W Kirgistanie Gosia się wywróciła, doznała kontuzji kolana i ramienia. Dalsza podróż rowerem okazała się niemożliwa. Przynajmniej w jej przypadku.

- Sprzedałyśmy ją za paczkę ciastek polskim motocyklistom, za którymi podążał samochodem osobisty lekarz - uśmiecha się Ania. - My z Agatą pedałowałyśmy na rowerach przez pustynię Taklamakan, Gosia korzystała z bardziej wygodnych środków lokomocji. Spotkałyśmy się dopiero w Chinach.

Małgosia: - Motocykliści byli sympatyczni, opiekowali się mną przez 1500 kilometrów. Po drodze było wiele zdziwień, ale najbardziej mnie ubawiły ich zaskoczone miny, gdy po raz pierwszy usiłowali zatankować swoje maszyny na chińskiej stacji. Tam bowiem wlewało się paliwo przy użyciu czajników, a nie dystrybutora. Trwało to w nieskończoność, bo do dyspozycji był tylko jeden czajnik.

Przygód miały bez liku. Walczyły z burzą piaskową na pustyni, ze śniegiem, który spadł w czerwcu, z chińskimi kierowcami, którzy nie respektują innych użytkowników dróg. O chińskich kierowcach to można długo.

- Wyprzedzają na trzeciego i czwartego, blokują ścieżki rowerowe, nieustannie robią piiip-piiip i fotografują - relacjonuje Ania. - Niemal z każdego auta wystaje ręka ze smartfonem. Smartfon jest po to, by pstrykać zdjęcia, na przykład białym rowerzystkom, które w obliczu śmierci dają upust emocjom.

Chiny były tak długie, że wydawały się bez końca. Zrobiły w tym kraju 3 tysiące km na rowerach, a 2 tysiące - z Hotanu do Lanzhou w prowincji Gansu - przejechały pociągiem. Widziały Syczuan i Junnan, spotykały też chińskie mniejszości.

- Byłyśmy wśród Ujgurów, Tybetańczyków, Yi oraz chińskich muzułmanów - relacjonują. - Zauważyłyśmy, że Allah mieszka wśród ludzi, w wioskach ma swoje meczety. Smoki natomiast żyją w górach, we mgle. W oddali widziałyśmy buddyjskie stupy.
W drodze do Chengdu odwiedziły świętą górę Emei, która jest na liście światowego dziedzictwa UNESCO i na której zboczach znajduje się około 100 buddyjskich świątyń. Tam nie wjeżdżały, lecz na wysokość 3077 m n.p.m. wspinały się… po stopniach.
- Był upał, spływałyśmy potem i jeszcze walczyłyśmy ze wszechobecnymi małpami, które potrafią wyrwać butelkę z herbatą albo plecak - opowiadają rowerzystki.

Kacze główki

W Chinach rosyjski , a nawet angielski okazały się nieprzydatne, została im tylko mowa ciała. Niektórzy brali je za… Pakistanki.
Co jadły, co piły? Piły głównie kumys, czyli fermentowany napój z kobylego mleka, zieloną chińską herbatę albo herbatę z mlekiem i masłem. Jadły to co miejscowi. Największym wyzwaniem okazały się wędzone jelita i kacze główki w Syczuanie.
Wszyscy pytają, czy się nie bały. Czy to podróżowanie na pewno było bezpieczne? Jak traktowali je mężczyźni z krajów, w których kobiety nie wychodzą z domów samotnie?

- Miałyśmy wrażenie, że inni bardziej bali się o nas niż my same o siebie - mówi Gosia. - Ale zachowywałyśmy się rozsądnie. Zaczepki ignorowałyśmy albo obracałyśmy w żart, nie piłyśmy alkoholu. I podróżowałyśmy bez strachu, on w niczym nie pomaga.

Ania: - W takich krajach jak Chiny, Laos czy Tajlandia nikt na nas nawet nie pogwizdywał, jak zdarzało się wcześniej. Może byłyśmy dla tamtejszych mężczyzn zbyt odległe kulturowo, a może był to to efekt kilkumiesięcznego pedałowania z dala od cywilizacji?

Cywilizację znalazły dopiero w Tajlandii. Na czerpanie z jej uroków miały… jeden dzień. Pojechały na plażę, pomoczyły się w morzu. A potem pędem na lotnisko w Bangkoku, bo odlatywał samolot.

Podobno przez cztery miesiące ani razu się nie pokłóciły.

Treści, za które warto zapłacić!
REPORTAŻE, WYWIADY, CIEKAWOSTKI


Zobacz nasze Magazyny: REJSY, HISTORIA, NA WEEKEND

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki