Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Anna Walentynowicz wywołuje skrajne emocje. Jej biografia nie jest czarno-białą historią - mówią autorzy „Walentynowicz. Anna szuka raju"

Dariusz Szreter
Dariusz Szreter
15.08.2015 GdańskOdsłonięcie pomnika Anny Walentynowicz
15.08.2015 GdańskOdsłonięcie pomnika Anny Walentynowicz Fot. Karolina Misztal
Dla jednych jest patriotką, postacią z pomnika, bez skazy, najbardziej bezkompromisową na świecie. A dla innych jest osobą, która doprowadziła do konfliktu z Wałęsą, oskarżała przyjaciół, że są agentami SB, która wprowadzała niepotrzebne zamieszanie do życia politycznego - mówią Dorota Karaś i Marek Sterlingow, autorzy wydanej w tym tygodniu biografii „Walentynowicz. Anna szuka raju”.

Skąd pomysł na napisanie kolejnej biografii Anny Walentynowicz? Chcieliście „odbić” tę postać z rąk prawicy?

Marek Sterlingow: To jest może za mocno powiedziane, ale na pewno chcieliśmy pokazać złożoność tej postaci, zamiast powielać opowieści o polskiej patriotce, która wyssała nienawiść do komunizmu z mlekiem matki i walczyła z wszelkimi jego przejawami od początku swojego życia. Prawda jest bardziej złożona.

Przecież tego, że w latach 50. była ona zaangażowana w budowę nowej, socjalistycznej Polski, nie kwestionuje nawet Sławomir Cenckiewicz.

M.S.: Tak, ale ta prawicowa narracja brzmiała w ten sposób, że w 1951 roku pojechała, jako delegatka, do Berlina na zjazd bojowników o wolność, wróciła rozczarowana, wypisała się z ZMP i od tej pory walczyła z komuną.
Dorota Karaś: Prześledziliśmy drogę jej pracy w stoczni i społecznej aktywności na poziomie zakładu pracy. Okazało się, że jej zaangażowanie w organizacjach społecznych, w związkach zawodowych, w Lidze Kobiet trwało znacznie dłużej. W zasadzie aż do roku 1968 roku. Choć do PZPR nigdy się nie zapisała.

Ale pryncypiów ustrojowych też w tamtym czasie nie kwestionowała...

M.S.: Zajmowała się tym, czym wtedy zajmowali się związkowcy, a więc takimi sprawami, jak rozdział między pracowników przydziału przysłowiowej cebuli. To była głównie działalność socjalna, choć jakieś elementy ideologiczne też w tym były. My nie mamy o to pretensji. My jej nie lustrujemy. Ciekawi nas odkrywanie, jak ludzie żyli w tamtych czasach. Przeżyli wojnę, okupację, Anna dodatkowo rzeź wołyńską. Po tym wszystkim chcieli po prostu spokojnie budować ten kraj. Anna dostała swoje mieszkanie, można powiedzieć, bezpośrednio od Bieruta, częściowo za zasługi, jakie miała dla budowy nowego państwa - robotniczego raju, który, przynajmniej propagandowo, próbowano tu stworzyć. A za tą propagandą stali ludzie, którzy w to wierzyli.
D.K.: Mam wrażenie, że dziś widzimy PRL w zbyt uproszczony sposób: byliśmy zależni od Związku Radziec-kiego, nie było demokracji, wolności słowa, panował autorytaryzm... Pamiętajmy jednak, że po tych czasach wojennych, w latach 50. i 60., ale zwłaszcza w 50., ogromnej rzeszy ludzi stworzono możliwość awansu społecznego. Przychodziła taka młoda dziewczyna, która przed wojną mieszkała na ukraińskiej wsi, gdzie pasła krowy...

I miała cztery klasy...

D.K.: Tak, i z tymi czterema klasami szkoły podstawowej przychodzi do zakładu pracy, który daje jej posadę, pensję, szkoli ją, daje jej możliwość dokształcania się, zapewnia jej żłobek dla dziec-ka, przychodnię, teatr, chór - jeżeli ma taką chęć.

Wasza biografia Walentynowicz jako pierwsza tak wyczerpująco opisuje jej ukraińskie korzenie. Dlaczego ona tak konsekwentnie ukrywała to, że jest narodowości ukraińskiej?

M.S.: Rzeczywiście, ona sama nigdy o tym nie opowiedziała. Na początku to wydaje się zrozumiałe: po tej wojnie, po rzezi, kiedy na południowym wschodzie Polski wciąż jeszcze krążyły oddziały UPA, mimo oficjalnej przyjaźni z narodami ZSRR, w tym z Ukraińcami, nastawienie Polaków, zwłaszcza w tej naszej okolicy, gdzie przecież przyjechali ludzie z różnych miejsc, nie było dobre. Było to zatem dość oczywiste, że ona się chciała wtopić w otoczenie. Pod koniec życia nawiązała ponownie kontakt ze swoją rodziną: zajpierw z bratem, potem z siostrami. Nie zdążyła się już spotkać ze swoim ojcem.
D.K.: Jej ojciec zmarł dosłownie kilka miesięcy przed tym, nim Anna pierwszy raz od wojny przyjechała w rodzinne strony.
M.S.: Ale według oficjalnego życiorysu zginął w czasie wojny w 1939 roku. I ona konsekwentnie tak to przedstawiała, nawet kiedy miała już pełną świadomość, że ta rodzina żyje. Nie chciałbym użyć słowa: „kłamała”, bo to zakłada złą wolę. Tymczasem ona najwyraźniej - i mówię to z pewnym wstydem - odczytała nastroje społeczne tak, że nawet będąc bohaterką polskiej wolności, czuła, że nie powinna o tym mówić. To trochę smutne.

O jej prawdziwym pochodzeniu wiedzieli państwo Teleśniccy, z którymi przyjechała do Gdańska, a potem całkowicie zerwała kontakty. Czy oni mieli świadomość, że ta słynna Anna Walentynowicz to jest ta sama Hanka Lubczyk, którą tutaj przywieźli?

D.K.: Kiedy przy okazji strajku w stoczni nazwisko Walentynowicz stało się znane, Anna zaczęła udzielać wywiadów. A ponieważ była osobą, która była bardzo pamiętliwa, kiedy opowiadała o swoim losie i o krzywdach, których w życiu doznała, wspomniała z nazwiska rodzinę Teleśnickich, u której służyła w czasie wojny i z którą przyjechała do Gdańska. Oni te wywiady przeczytali, zorientowali się, że ta ikona strajków sierpniowych to jest Ania Lubczyk, która u nich służyła. Dotarliśmy do potomków tej rodziny, bo sami państwo Walentyna i Edmund oczywiście nie żyją, którzy twierdzą, że ta relacja Anny była dla nich krzywdząca.
M.S.: No, ale nie zrobili z tego żadnej afery, bo to była wielka Anna Walentynowicz. Nie chcieli się wychylać.
D.K.: Oni przedstawiają taką wersję, że traktowano ją jak członka rodziny, niemal córkę. Na dowód tego pokazali nam zdjęcia, na których ona stoi razem ze wszystkimi odświętnie ubrana, pozując do fotografii. To jedyne zdjęcia Anny Walentynowicz z okresu dzieciństwa.

Coś jednak musiało być na rzeczy z tym złym traktowaniem, skoro po tym, jak się od nich wyprowadziła, nigdy więcej tam nie wróciła ani się z nimi nie spotkała.

D.K.: Była z nimi bardzo długo. Służbę zaczęła w 1941 roku. Z Wołynia wyjechali na przełomie 1943 i 1944 roku, a mieszkała z nimi aż do roku 1950.
M.S.: Uciekając przed rzezią wołyńską, zabrali ją ze sobą. Wszyscy byli przekonani, że jej rodzina zginęła, więc intencja być może nie była zła. Można powiedzieć, że ratowali jej życie. No, ale z drugiej strony można na to spojrzeć tak, że oto „polscy panowie” zabrali ją jak część dobytku.
D.K.: Z całą pewnością ten okres po wojnie, który z nimi spędziła już w Gdańsku, ona oceniała bardzo źle. Uważała, że była wykorzystywana, bita. Wspominała próbę molestowania seksualnego. Ona sama podjęła próbę samobójczą. Być może ten okres powojenny rzutował na wspomnienie o tym, co było wcześniej.
M.S.: Gdy ona się na kimś zawiodła, pokłóciła, to nie umiała już o takiej osobie mówić dobrze.

To widać na przykładzie Jacka Kuronia, z którym przecież bardzo się kiedyś przyjaźniła.

M.S.: Akurat jeśli chodzi o Kuronia, to jeszcze się trochę powstrzymywała. Ale już Borusewicz czy Wałęsa... Wałęsa też był jej przyjacielem. On był zwykłym robotnikiem, a ona zwykłą robotnicą. Była chrzestną jego córki, jeszcze przed strajkami. Pomagała jego wielodzietnej rodzinie na różne sposoby. Załatwiała paczki, odwiedzała ich w mieszkaniu na Stogach, a potem mówiła: Lech Wałęsa? Ledwo go znałam.

Kolejna tajemnica biografii Anny Walentynowicz to Ryszard, ojciec jej syna.

D.K.: To jeszcze jeden przykład osoby, którą znienawidziła, z którą weszła w konflikt i którą usunęła ze swojego życia.
M.S.: Udało nam się dotrzeć do zupełnie nieznanych wspomnień Anny Walentynowicz. Nagrała je znakomita dziennikarka radiowa Janina Jankowska, autorka fantastycznego reportażu „Wojna legend” z 2005 roku. Po wprowadzeniu stanu wojennego była ona związana z podziemną Solidarnością, dla której w 1983 roku postanowiła zrobić reportaż o Annie Walentynowicz. Odwiedziła ją w sanatorium. Miały dużo czasu. Te ich rozmowy zajęły trzy 90-minutowe kasety. Potem Janina Jankowska została aresztowana. Wcześniej ukryła te kasety tak dobrze, że bardzo długo sama nie mogła ich znaleźć. Udostępniła je nam na potrzeby tej książki. I tam Anna szczegółowo opowiada historię tej znajomości.

Ale nazwisko Ryszarda zataiła.

M.S.: Nie chciała, żeby Janusz, jej syn, wiedział, jak się nazywa jego ojciec.
D.K.: Nie wpisała jego nazwiska ani do aktu urodzenia, ani do księgi chrztów w kościele. Ksiądz, gdy nam ją pokazywał, aż sam się zdziwił: „Jak to - nie ma ojca? Janusz jest wpisany pod jej nazwiskiem, jako Janusz Lubczyk”. Potem, kiedy wzięła ślub z Kazimierzem Walentynowiczem, syn przyjął jego nazwisko.
M.S.: Janusz, zgodnie z życzeniem matki, do dzisiaj nie chce wiedzieć, kim był jego ojciec.

I wy nie chcieliście mu tego ujawnić za pośrednictwem książki?

D.K.: Byliśmy od niego dosłownie o krok. Dotarliśmy do ksiąg meldunkowych sprzed ponad 50 lat, które - jak nam się wydawało - powinny na sto procent zawierać to nazwisko. W latach 50. meldunek był w zasadzie ważniejszy od jakiegokolwiek dokumentu, na jego podstawie przyjmowano cię między innymi do pracy. Byliśmy przekonani, że skoro Anna i Ryszard mieszkali jakiś czas razem - ona przyjęła go do siebie, bo on miał problemy mieszkaniowe - to on powinien mieć tam meldunek. Otwieraliśmy tę księgę z bijącym sercem. Tymczasem była tam wpisana tylko Anna, wówczas Lubczyk, i jej koleżanka, sprzątaczka, która też tam przez jakiś czas mieszkała. Natomiast nie było danych Ryszarda.
M.S.: Można było iść jeszcze innym tropem, ale doszliśmy do wniosku, że i tak tego nazwiska w książce nie ujawnimy, więc dalej już nie szukaliśmy.

A jak układała się współpraca z rodziną Anny Walentynowicz?

M.S.: Na początku trudno. Na szczęście mieliśmy dużo czasu - praca nad książką trwała trzy lata. W tym czasie kilka razy się spotkaliśmy, porozmawialiśmy i nabraliśmy do siebie zaufania, szacunku. Dla mnie Janusz Walentynowicz był swego rodzaju odkryciem. Pod względem poglądów różnimy się całkowicie, natomiast można uznać, że jakoś się polubiliśmy. Absolutnie nie można powiedzieć, że odcina polityczne kupony od nazwiska matki. Jest na emeryturze, ale dalej pracuje jako dźwigowy.

A sama ta sytuacja, kiedy dwoje dziennikarzy związanych z „Gazetą Wyborczą” - Dorota cały czas, Marek niegdyś - szykuje książkę o Annie Walentynowicz, nie budziła podejrzliwości?

D.K.: Książkę napisaliśmy dla wydawnictwa Znak...
M.S.: Chociaż Anna Gwiazda od razu zauważyła przytomnie: „Znak? To ci, którzy wydali Grossa”.
D.K.: Kilka osób odmówiło, ale spotkaliśmy się z około setką rozmówców. Z niektórymi z nich wielokrotnie.
M.S.: Wątpliwości były po obu stronach. Na jednych źle działał tytuł „Wyborczej”, na innych nazwisko Walentynowicz. Niedawno zaprosiłem na promocję książki pewnego znanego polityka Platformy, z którym od kilkunastu lat jestem po imieniu. On spojrzał na zaproszenie: „Walentynowicz? To PAN napisał?”. (śmiech). Próbowałem mu tłumaczyć, że to nie jest czarno-biała historia, że to jest wszystko bardziej złożone. Wydaje mi się, że nie udałoby się nam napisać równie ciekawej książki powiedzmy o Bogdanie Borusewiczu, właśnie dlatego, że zbyt jednoznacznie, może nawet za bardzo pozytywnie go postrzegamy.
D.K.: Interesujący są ci bohaterowie, którzy budzą jakieś kontrowersje. Anna Walentynowicz wywołuje skrajne emocje. Dla jednych jest patriotką, postacią z pomnika, bez skazy, najbardziej bezkompromisową na świecie. A dla innych jest osobą, która doprowadziła do konfliktu z Wałęsą, nie mogła mu wybaczyć do końca życia, oskarżała przyjaciół, że są agentami SB, która wprowadzała niepotrzebne zamieszanie do życia politycznego. Ta polaryzacja wokół niej jest naprawdę ogromna i dla nas było bardzo ciekawe zrozumieć, skąd się bierze.

Pisząc o Annie Walentynowicz, siłą rzeczy musieliście się zmierzyć ze sprawą agenturalności Lecha Wałęsy.

M.S.: Przekopaliśmy się bardzo szczegółowo przez jego teczki. I tak, z jednej strony są tam rzeczy niepiękne, a z drugiej wszystko przemawia za tym, że jego współpraca zakończyła się definitywnie w 1976 roku. Walentynowicz, która oskarżała go o zdradę, podczas kampanii prezydenckiej w 1995 roku skierowała do Wałęsy list otwarty z 17 pytaniami, niektórymi bardzo prowokacyjnymi, dotyczącymi nie tylko jego współpracy z bezpieką, ale też innych domniemanych występków obyczajowych. Przy okazji tej książki namówiliśmy Wałęsę i po raz pierwszy odpowiedział na wszystkie z nich.

Mówiliście o blisko setce rozmówców przy zbieraniu materiału. Które z tych spotkań zrobiło na was największe wrażenie?

D.K.: Zbierając materiały, postanowiliśmy rozmawiać nie tylko ze świadkami historii, opozycjonistami, znajomymi Anny Walentynowicz, ale dotrzeć do tamtej drugiej strony. Do oficerów SB, pracowników wywiadu, donosicieli, tajnych współpracowników. Jedną z takich postaci był agent o kryptonimie Krzysztof 2. Udało nam się potwierdzić, że pod tym pseudonimem kryje się kobieta. Kiedy poznaliśmy jej personalia, zaczęliśmy rozpytywać osoby z opozycji, ale jej nazwisko nikomu nic nie mówiło. W końcu znaleźliśmy ją samą. Rozmowa była zaskakująca. Spodziewaliśmy się, że kiedy ją skonfrontujemy z wiedzą o charakterze jej ówczesnej działalności, to ona wykaże jakąś skruchę, będzie się może tłumaczyć, że była szantażowana, grożono jej, miała małe dziecko, mogła stracić pracę itp. A ona tylko spojrzała na nas z politowaniem i mówi: „Wy nic nie rozumiecie. To były najlepsze lata mojego życia”. I roztoczyła przed nami wizje podróży po Polsce, delegacji, różnych interesujących zadań, jakie przed nią stawiano. I - co charakterystyczne dla ludzi dawnych służb - przekonywała, że grała z obiema stronami, wykorzystywała SB do swoich celów, brała od nich pieniądze, a tak naprawdę nikomu nie zaszkodziła.
M.S.: Ona nie uważała się za zdrajcę. To był jej pomysł na życie. Czuła się takim Jamesem Bondem w spódnicy. A biorąc pod uwagę, że teraz mieszka w schronisku dla bezdomnych i jest mocno schorowana, trudno się dziwić, że tak dobrze wspomina tamte czasy.

Książka dopiero w tych dniach znalazła się w księgarniach, ale pierwsze egzemplarze recenzenckie już wcześniej trafiły do mediów. Macie jakieś informacje zwrotne?

M.S.: Pierwsze opinie są pozytywne. Nie mamy wciąż żadnych sygnałów z prawicy, która tak często upomina się o pamięć o Annie Walentynowicz.
D.K.: Ciekawi nas, czy ktoś z prawicowych publicystów czy historyków odważy się o naszej książce napisać.
M.S.: To nie jest książka przeciwko Annie Walentynowicz ani przeciwko prawicy.
D.K.: Zależało nam na tym, żeby tę historię opisać nie tylko rzetelnie, ale i ciekawie. Żeby książka była potencjalnie warto-ściowa dla czytelników, którzy nie pamiętają czasów PRL. A biografia Anny Walentynowicz wiąże się ze wszystkimi najważniejszymi wydarzeniami z historii Polski: od rzezi wołyńskiej, przez tak zwaną repatriację, budowę komunizmu, walkę z komunizmem, prześladowania i represje w latach 80., rozczarowanie transformacją w latach 90., aż do śmierci w Smoleńsku.

Na tym zresztą jej historia się nie kończy. Wiadomo, że w 2010 roku zamiast niej w grobie na cmentarzu Srebrzysko pochowano Teresę Walewską-Przyjakowską. W 2012 r. doszło do ekshumacji i ponownego pochówku, ale rodzina wciąż ma wątpliwości, czy leży tam Anna Walentynowicz.

M.S.: To też jest zagadka. My przyjmujemy za prawdziwe to, co mówi Janusz Walentynowicz: że rozpoznał ciało matki w Moskwie, ale kiedy w 2012 roku pokazano mu zawartość trumny, w środku były inne zwłoki. Nie zgadzały się nawet ślady po obrażeniach. Jak to się stało? Wytłumaczenie tego powinno należeć do Prawa i Sprawiedliwości, które doszło do władzy m.in. dzięki zapewnieniom, że wyjaśnią wszystkie zagadki związane z katastrofą smoleńską. Tymczasem rządzą już pięć lat, a rodzina Anny Walentynowicz wciąż nie wie, gdzie jest jej ciało.


Dorota Karaś, Marek Sterlingow - "Walentynowicz. Anna szuka raju", wyd. Znak, Kraków 2020, cena 49,99 zł.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Najlepsze atrakcje Krakowa

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki