MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Anna Maria Jopek: Zawsze mogę liczyć na szum wody

Redakcja
Fot. archiwum
Grają dla niej najlepsi jazzmani świata, a każda jej płyta to muzyczne wydarzenie. Kiedy pójdzie na całość i zaśpiewa ze Stingiem? Annę Marię Jopek pyta Marcin Mindykowski

Pani najnowsza płyta koncertowa nosi tytuł "Jo&Co". Jak go rozumieć?

"Jo" to oczywiście ja. Spodobało mi się to przezwisko, które wymyślili dla mnie koledzy z zespołu, zaczęłam się nawet podpisywać nim w SMS-ach i tak zostało. Płyta sygnowana jest jednak "&Co", ponieważ towarzyszą mi na niej nadzwyczajni goście: Richard Bona, Dhafer Youssef i Mino Cinelu. W połowie wykonujemy ich repertuar, więc było to dla mnie doświadczenie niezwykłe - czułam się zarazem jak gospodarz i gość wieczoru.

Z tymi muzykami poznała się pani już wcześniej, przy okazji pracy nad płytą "ID" z 2007 roku.

Tak, i to jest w pewnym sensie suplement do "ID". Podczas wspólnych występów z przyjemnością stałam się drugo-, trzecioplanową postacią w ich świecie. Często podawałam tylko jakiś temat, a reszta działa się już poza moją kontrolą. Z radością śpiewałam też np. chórki. To ogromna frajda usłyszeć, jak ta muzyka żyje i dojrzewa.

Fani muszą mieć do pani ogromne zaufanie, bo nie mogąc doczekać się nowego albumu, zamówili go w przedsprzedaży w takiej ilości, że już na trzy tygodnie przed oficjalną premierą "Jo&Co" uzyskała status Złotej Płyty. Poczucie, że wszystko, co się zrobi i podpisze własnym nazwiskiem, stanie się murowanym hitem, jest chyba dla artysty trochę demotywujące.

Nie mam takiego poczucia. Powiem więcej - to jest sytuacja, która powinna człowieka uskrzydlać, ale w przypadku tak neurotycznej osoby jak ja jest odwrotnie. Trochę zestresowało mnie to, że ludzie w ciemno, awansem zdecydowali się kupić tę płytę. Bo co będzie, jeśli ona się nie spodoba? Dlatego nie śledzę teraz wyników sprzedaży i nie czytam recenzji (czego w ogóle staram się nie robić z definicji), choć jest to trudne, bo mężczyźni z mojego zespołu, skądinąd wspaniali, uwielbiają wyłapywać wszelkie wzmianki w mediach i często machają mi nimi przed oczami.

Płyta koncertowa to w ogóle wydawnictwo szczególne - jest zapisem chwili, nie można dopieszczać jej w nieskończoność jak studyjnej. "Jo&Co" mówi o pani całą prawdę jako o artystce?

Na płytę trafił zapis naszego pierwszego wieczoru w Teatrze Polskim. To był magiczny wieczór, choć nie wolny od błędów, które na płycie zostały. To jak pamiątka z wakacji, jak zdjęcie. Nie potrafiłabym jednak wybrać między pracą w studiu a pracą na scenie - myślę, że jedno i drugie jest mi niezbędne do szczęścia. Uwielbiam pracować w studiu, być może dlatego, że - choć tego nie widać po tylu latach pracy na scenie - tak naprawdę jestem bardzo nieśmiałą osobą. Jednak nie doszłabym do punktu, w którym jestem, gdyby nie koncerty. To one decydowały o moim rozwoju muzycznym. Nie bez znaczenia jest wsparcie publiczności i mojego zespołu. Jak ma się taki team i takich słuchaczy, to łatwo przekracza się własne granice i robi rzeczy fantastycznie niepoczytalne, szczególnie w muzyce improwizowanej. Zawsze jest ochota, żeby stanąć na krawędzi i skoczyć na bun-gee, na co nie pozwoliłabym sobie nigdy podczas pracy w studiu. Zabawne jest też to, że właśnie ja, panienka z dobrego domu i osoba z introwertyczną naturą, daję sobie szansę takiego całkowitego upustu, wykrzyczenia siebie na scenie.
Koncertuje pani dużo za granicą, ale - w przeciwieństwie do innych naszych artystów - nie są to koncerty dla Polonii. Jak odbiera panią tamtejsza publiczność?

Granie za granicą wymaga ogromnej pokory i szalonej dyscypliny. To takie zaczynanie od zera w świecie bezwzględnej konkurencji. Gdy słuchacz jest zupełnie przypadkowy i nie ma pojęcia, czego może od nas oczekiwać, musimy zrobić wszystko, żeby nawiązać dialog - to wymagające sytuacje, które bardzo wiele mnie nauczyły. Tym bardziej cenię sobie te dwa światy: z jednej strony świetne zrozumienie w Polsce, gdzie np. bilety na mój grudniowy koncert w Teatrze Polskim sprzedały się w dwie godziny, a z drugiej np. koncerty w Niemczech, na które często jadę z bólem brzucha na myśl o tym, czy ktoś na nie w ogóle przyjdzie. Choć za Odrą w trzy lata wypracowaliśmy sobie już undergroundową markę.

Na tych koncertach zawsze śpiewa pani po polsku. To nie przypadek.

Bo język polski brzmi pięknie. To język brzmieniowo najbogatszy, w którym może występować obok siebie bardzo miękka i bardzo twarda zgłoska. Nawet Pat Metheny mówił mi podczas nagrywania wspólnej płyty: "Śpiewaj tylko po polsku". Wydałam co prawda anglojęzyczną płytę "Secret" na prośbę moich angielskich promotorów, którzy twierdzili, że bez tego nie mam szans nigdzie zaistnieć. Miałam duże wątpliwości, ale mój mąż poradził mi, żebym spróbowała, że nie mam przecież nic do stracenia, a wiele mogę się przy tym nauczyć. Niestety, promotorzy, którzy wiązali duże nadzieje z moim angielskim debiutem, w międzyczasie się zmienili i na ich miejsce przyszły nowe osoby. I już nikt nie chciał zawalczyć w mojej sprawie. Udało się jednak pokazać w paru miejscach i zainteresowały się nami mocne agencje koncertowe, dzięki czemu od trzech lat gramy na świecie. Bardzo się złoszczę, kiedy zagraniczni agenci mówią: "Moglibyśmy ci pomóc i wszystko byłoby o wiele prostsze, gdybyś nie była z Polski". Co to właściwie znaczy? Dlaczego na hasło "muzyka portugalska" czy "muzyka latynoska" wiele drzwi się otwiera, a na hasło "muzyka z Polski" mało kto chce się przyjrzeć zagadnieniu? Nie wierzę, że my, Słowianie, nie mamy światu nic do ofiarowania. I mam wielką chęć zawalczyć o to, żeby te parę drzwi pootwierać i udowodnić kilku osobom, że się mylą. Może przez śpiewanie po polsku będzie to trwało pięć razy dłużej, ale myślę, że warto.

Wierzy pani, że się uda?

Nie wiem, chyba nie mogę postawić wszystkiego na jedną kartę, bo tak naprawdę moim prawdziwym życiem jest mój dom i rodzina. Grywam sezonowo, bo nie mogę zaniedbać dzieci.
Lista osób, z którymi pani współpracowała, jest imponująca, że wymienię chociażby Branforda Marsalisa, Bob-by'ego McFerrina czy pani najgłośniejszy duet z Patem Methenym. Co dają pani takie spotkania jako artystce?

Spotkanie z Patem było dla mnie kosmosem, bo odkąd sięgam pamięcią, zawsze kochałam jego muzykę. Fakt, że to się udało i że Pat tak się zaangażował, to był cud! I znak, że naprawdę mogę się zajmować śpiewaniem, że jest coś, co mogę dać ludziom, skoro taki człowiek jak Pat to we mnie usłyszał. Lekcja wiary w siebie. Myślę, że dla mnie wszystko zaczęło się od tej współpracy. Pat dał mi coś, czego nie dała żadna szkoła i do końca życia będę mu za to wdzięczna. Chciałabym jeszcze kiedyś znaleźć się w kręgu tamtej energii i móc zaśpiewać obok niego. Szczególnie, że teraz jestem na to dużo bardziej gotowa niż wtedy, kiedy mi się to zdarzyło. Duet z nim był też przepustką do wielu innych światów - podejrzewam, że pozostali muzycy zgadzali się na współpracę ze mną dlatego, że wiedzieli, iż mam za sobą tę płytę z Patem.

I pomyśleć, że zaczynała pani od występu na konkursie Eurowizji. Jak dziś wspomina pani ten debiut?

Tak właściwie to w ogóle go nie wspominam, bo pojechałam tam z Marcinem [Kydryńskim - przyp. red.], który wtedy nie był jeszcze moim mężem, a ja byłam w nim po uszy zakochana. Przesiadywaliśmy godzinami w pu-bach i było mi tam bosko, ale z samego występu niewiele pamiętam. Eurowizja otworzyła mi jednak wiele drzwi - po powrocie z festiwalu zaproponowano mi kilka kontraktów wydawniczych. Kiedy wcześniej wysyłałam mój materiał do wytwórni, najczęściej napotykałam na mur. Pytano mnie - to okropne słowo! - o target. O to, dla kogo są moje piosenki, kto będzie ich słuchał. To był czas niegrzecznych dziewczynek i ja ze swoją ładną muzyką faktycznie mogłam budzić pewną konsternację.

Pani dzisiejsza muzyka kojarzy się z kameralną sytuacją, pewnym rodzajem intymności. Nikomu nie przyszłoby raczej do głowy, żeby słuchać jej na iPodzie w zatłoczonym autobusie. Tymczasem niedawno przeczytałem, że kompozycje, które przychodzą pani do głowy, często nagrywa pani na dyktafon w komórce np. na zatłoczonych lotniskach.

To jest taki mój wentyl bezpieczeństwa. Kiedy robi się bardzo nerwowo i chaotycznie i wiem, że za chwilę wpadnę w panikę, wtedy w moim mózgu zaczyna się tworzyć kontrapunkt. To zdarza się też w warunkach domowych - ktoś z moich bliskich mówi i mówi, a ja odkrywam, że drugoplanowo moja głowa wytworzyła całkiem logiczny ciąg fraz. Dziwaczne, prawda? Dobrze też działa na mnie szum wody - najlepsze pomysły przychodzą mi do głowy nad morzem albo pod prysznicem. Kiedy np. muszę skomponować coś "na wczoraj" albo ktoś prosi mnie nagle, żebym nagrała dla niego jakiś utwór, a ja nie mam nic gotowego, to zawsze mogę liczyć na ten szum wody.
Mąż patronuje większości pani przedsięwzięć. Czy to dobry pomysł na istnienie w polskim show-biznesie? Spory z pracy nie przenoszą się do domu?

Myślę, że dobraliśmy się idealnie pod względem wrażliwości, gustu i pewnej niedzisiejszości - słuchamy się, wzajemnie szanujemy. Czasami otwieramy oczy ze zdumienia, jak wszystko wokół nagle staje się plebejskie, a my nie mamy na to najmniejszego wpływu. I fakt, że zostaliśmy w naszych domach rodzinnych wyposażeni w kompletnie inne ideały i wartości, skutkuje chęcią tworzenia innego świata, nie tylko w naszym domu, ale też wokół tego, czym się zajmujemy. I szczerze mówiąc, nie dbam o to, jak to będzie komentowane. Ludzie wiele rzeczy robią z czystej zawiści i zazdrości. Zetknęłam się wiele razy z ogromną nieżyczliwością kolegów i zawsze ich tłumaczyłam, bo myślałam sobie, że gdybym była na ich miejscu i miała koleżankę, której tyle rzeczy się tak - pozornie - łatwo udało, to też bym pewnie jej nie lubiła. Także cieszę się, że mam Marcina, bo we dwoje jest łatwiej. Myślę, że mamy tyle szczęścia z tej muzyki i tego, że tyle osób nadal chce nas słuchać, że póki ten stan trwa, nic nie jest mi straszne. Nawet to, że tak diametralnie zmieniła się sytuacja na rynku. Często zadaję sobie pytanie, czy gdybym dziś nagrywała płytę z Patem, telewizja wciąż chciałaby nagrywać mój koncert. Mam spore wątpliwości.

Coraz więcej artystów mówi, że dzisiaj nie przebiliby się z piosenkami, którymi udanie zadebiutowali jeszcze parę lat temu.

Tak, bo wszyscy uznaliby, że są za trudne. Myślę, że mamy dziś do czynienia ze zbyt dużą ingerencją mediów. Dawniej mówiło się, że to wytwórnie płytowe dyrygują rynkiem muzycznym. Dzisiaj one tylko biegają, żeby podlizać się mediom i wkupić się w ich łaski. I właściwie w zależności od tego, na co postawi pan X czy Y w danej rozgłośni lub telewizji, najgorsza szumowina może z dnia na dzień zostać numerem jeden. Bo tak naprawdę nie ma nikogo, kto by o tym grzmiał i nikt nie ma takiej siły sprawczej, żeby to zmienić. Dzisiaj wystarczy wziąć udział w jakimś niezbyt mądrym teleturnieju albo bardzo słabym serialu i stać się idolem z dnia na dzień. Kim są ludzie z okładek naszych gazet? Bardzo trudno oddzielić ziarno od plew. Takie rzeczy nie miałyby prawa się stać jeszcze pięć czy dziesięć lat temu. Wtedy jeszcze na wszystko trzeba było zasłużyć, zapracować, zabłysnąć.
Zrealizowała pani już swoje marzenie, żeby zaśpiewać z Patem Methenym, idolem z lat młodzieńczych. Ale wiem, że w szafce w liceum muzycznym miała pani jeszcze jeden plakat - zdjęcie Stinga. Na ostatniej płycie sięga pani po "Tea in Sahara" z jego repertuaru. Czy to jakiś znak?

Nie, nie! Uwielbiam go, ale nie podjęliśmy jeszcze żadnych kroków. Widziałam się ze Stingiem trzy razy w życiu, w tym raz w jego toskańskim palazzo, mieliśmy okazję spokojnie porozmawiać, ale nigdy nie przyszłoby mi do głowy, żeby wyciągnąć wtedy zza pazuchy moje demo i namawiać go na duet. Powiem tak: jeżeli będę miała pewnego dnia oszałamiający pomysł, natychmiast ruszę! Mam jednak poczucie, że Sting to osoba, która już wszystko widziała, ze wszystkimi grała i wszystko ma, więc naprawdę trudno go zachwycić. Był taki moment, kiedy moja wytwórnia, na fali sukcesu z Patem, narobiła wokół tej sprawy wiele zamieszania, co było bardzo nierozsądne. Sting jest dla mnie tak niesamowicie ważną osobą, że potraktowałam to wręcz jak złą wróżbę. Myślę, że są takie marzenia, które cudownie w życiu mieć, taki swój Mount Everest. Dzięki nim się wędruje, pnie się coraz wyżej. Lubię tempo rozwoju wypadków w moim życiu. Zdecydowane moderato. I tak dostaję więcej, niż śmiałam zamarzyć, i w związku z tym żyję bardzo szczęśliwie i spokojnie.

Złote i platynowe

Anna Maria Jopek na karierę muzyczną skazana była od urodzenia jako córka Stanisława Jopka, tenora Zespołu Pieśni i Tańca "Mazowsze". Od czasu ślubu z Marcinem Kydryńskim jest też synową Haliny Kunickiej, popularnej przed laty piosenkarki.

Jest cenioną wokalistką, choć Akademię Muzyczną w Warszawie skończyła w klasie fortepianu. Jako wokalistka zadebiutowała na konkursie Eurowizji, w którym reprezentowała Polskę, bez powodzenia, z piosenką "Ale jestem".

Nagrała 13 płyt, z których większość pokryła się złotem lub platyną. Ma dwóch synów: 10-letniego Frania i 8-letniego Stasia. Obaj są uczniami szkoły muzycznej - tej samej, którą sama kończyła.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki