Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Aktor wcale nie musi się zabijać

Redakcja
Tomasz Kot: Aktorstwo to nie bieg na setkę. Chciałbym być długodystansowcem
Tomasz Kot: Aktorstwo to nie bieg na setkę. Chciałbym być długodystansowcem Grzegorz Mehring
O tym, dlaczego nie trzeba się wstydzić grania w serialach, Ryszardzie Wojciechowskiej opowiada Tomasz Kot

Wydaje się, że serial to lekki kawałek chleba. Tak jest?

Kiedy czytam w internecie, że pośpiewał, potańczył i odebrał jakąś fikcyjną stawkę... mogę się tylko roześmiać. Z drugiej strony, kiedy ktoś z zewnątrz pojawia się na planie, zazwyczaj po chwili stwierdza że: "nie mógłbym być aktorem".

Co aktora porywa w serialowej robocie? Jeśli jeszcze coś porywa?

Dla mnie najciekawsze są spotkania z ludźmi na planie.

To trochę banalne.

Najprościej wszystko zgeneralizować. Łatwo się stwierdza, że ktoś się skończył lub sprzedał. Łatwo ocenia się czyjąś drogę. Ale tak naprawdę można ją ocenić dopiero po jej zakończeniu. Każda kariera składa się z małych kroków. Poza nią jest jeszcze tak zwane zwarcie między ludźmi. I to ono pociąga w tej pracy. Jeśli chodzi o serial, to jest to praca nieregularna. Nie ma mowy o znużeniu. Spotykamy się na planie przez dwa miesiące. Kręcimy 15 odcinków. Potem jest przerwa. I jeśli nawet nakręcimy 30 odcinków w ciągu roku, to i tak zostaje nam osiem wolnych od serialu miesięcy. Można realizować inne, zawodowe plany.

Przed paroma laty mówił Pan, że chciałby się sprawdzić w komedii. Los Pana wysłuchał z nawiązką. Bo teraz pan się sprawdza głównie w komediach.

To nie było tak, że chciałem się sprawdzić. Poza tym przed paroma laty nikt mnie nie znał. Podczas szkoły teatralnej przylgnął do mnie repertuar dramatyczny. Tak bardzo, że zwątpiłem, czy komedia jest dla mnie. A kiedy już wszedłem w komediową skórę, szybko się to potoczyło. Aż sam się dziwiłem. Jeśli ludzie mnie w takiej skórze kupują, mogę się tylko cieszyć. To znaczy, że moja wewnętrzna struna jest szeroko napięta. Im szerzej się napina, tym lepiej.

Aktor nie czuje, że ma warunki komediowe?

Aktor bez publiczności nie istnieje. Wieczorami każdy może być Marlonem Brando. Ale rano na próbie już nic nie jest takie proste. Można czuć wiele. Publiczność potem jednak wszystko weryfikuje. Patrzę na to trochę z innej strony. Minęło siedem lat od skończenia aktorskiej szkoły. W tym czasie już pojąłem, że ten zawód nie jest biegiem na setkę. To długi dystans. A ja chciałbym być długodystansowcem.
Tymczasem w ostatnich dwóch latach bił Pan rekordy pracowitości. W 2006 roku pojawiał się Pan aż w czterech polskich serialach na raz. Potem żartowano - otwierasz lodówkę i masz Kota.

Lodówka zawsze jest ta sama. Tylko nazwiska się zmieniają. Podejmuję ryzyko, wybierając role. Czasami jest to strzał w dziesiątkę, czasami niewypał. Wiem, a raczej przeczuwam, że Kota może być za dużo. Mówię, że przeczuwam, ponieważ nie mam telewizora. Ale taki rok 2006 zdarzył się tylko raz. W tej chwili gram jedynie w "Niani". Staram się wystrzegać, na razie, innych seriali.

Ma Pan sentyment do "Niani"?

A jak mam nie mieć? Jeśli człowiek poświęca czemuś tyle czasu i energii, w dodatku z ochotą, to z pewnością nie jest to jego masochizm. "Niania" to trzy lata mojego życia. Fajnego. W tym czasie wiele się u mnie zmieniło prywatnie. Mam więc do niej sentyment. I na pewno decyzji o graniu w tym serialu nie żałuję.

No i "Niania" przyniosła panu ogromną popularność. Można ją polubić?

Popularność to dziwne zjawisko. Zaskoczyła mnie podczas emisji serialu "Na dobre i na złe". Pamiętam, że z każdym odcinkiem, każdej niedzieli widziałem, że coraz więcej osób na ulicy mi się przygląda. To bardzo dziwne uczucie. Na początku sądziłem, że coś ze mną nie tak. Musiałem się jednak do tego przyglądania przyzwyczaić. Nie mam gwiazdorskiej natury. Nie jestem też kontrowersyjną osobą. Raczej nie daję powodów do tego, żeby ktoś za mną jeździł i mnie śledził.

Ale ostatnio zdarza się, że Pana podglądają.

Wtedy się z tego śmieję. To jacyś nieudolni paparazzi.

Bo dają się zauważyć?

Nie o to chodzi. Nieudolni, bo z braku laku śledzą Kota. Ojca, który pcha wózek z małym dzieckiem. Przecież ja w takiej sytuacji nie będę uciekać, ani też nikogo gonić.
Edycie Olszówce paparazzi nawet grzebali w śmieciach. Więc Pana przygody mają rzeczywiście lekki charakter.

Paparazzi to bardzo atrakcyjne określenie. Ale pamiętajmy, że chodzi o ludzi, którzy trudnią się podglądaniem innych za pieniądze. Czasem grzebią w śmieciach. Czasem wiszą na drzewie. A tabloidy opierają się na tym, że ktoś im dostarcza zdjęcie, a potem dopisuje się jakąś bzdurę. Na przykład jestem od trzech tygodni w Stanach Zjednoczonych, a nagle Super Express pisze, że mnie widziano w Złotych Tarasach. Ja wiem, że to bzdura, podglądacz wie, że to bzdura. I autor tej bzdury też wie, że napisał bzdurę.

A można być odpornym na takie historie?

Wie pani, można być odpornym na przeziębienie. Ale raz w roku i tak każdy ma katar. Nie wierzę ludziom, którzy mówią, że mają to gdzieś. Tak się nie da.

Ale ego aktora jest chyba mile łechtane, kiedy ludzie go rozpoznają. Nawet czasami patrzą z zachwytem.

Wie pani, łechtanie to uczucie, któremu ja się specjalnie nie poddaję. Nie unosi mnie to. W takich sytuacjach zawsze się uśmiecham, robię wspólne zdjęcie, podpiszę autograf. I to wszystko. Ale czasami muszę wybierać. Idzie wycieczka i chce autografy, a ja się spieszę na plan. I choćbym nie wiem jak bardzo chciał poświęcić czas tej wycieczce, to jednak muszę iść do pracy.

A krytyczne uwagi, dotyczące zawodu bolą? Takie na przykład, że Pan się oddaje tylko sitcomowi.

Nie bolą, bo akurat to mija się z prawdą. Gram w filmach, dubbinguję. I nie tracę kontaktu z teatrem. Gram w nim regularnie. Ostatnio mieliśmy premierę "Emigrantów" w Fabryce Trzciny.
Gdybym grał tylko w teatrze tak jak to było po zakończeniu szkoły, to nie dostałbym kredytu na jakiekolwiek mieszkanie. Teraz mam żonę i dziecko. Byłoby bardzo ciężko utrzymać się tylko z teatru. Muszę wybierać. Jestem dorosłym człowiekiem i to jest właśnie mój wybór. Ja się nie mogę wstydzić własnego życia.
Zdarzyły się role, które Pan odrzucił, a potem żałował?

Żałowałem, że czasami zobowiązania kontraktowe nie pozwalały mi na zagranie w jakiejś produkcji. Nie chcę mówić gdzie i u kogo, bo to nie fair wobec kolegów, którzy te role przyjęli. Ale nauczyłem się, że widocznie tak ma być. Pamiętam, że "Skazanego na bluesa" zaczynaliśmy kręcić w 2003 roku. Wtedy byłem kompletnie nieznaną osobą. Teatr przestawił repertuar tylko dlatego, żebym mógł wziąć udział w zdjęciach. Tymczasem pierwszego dnia zdjęciowego usłyszałem, że to koniec. Do widzenia. Że już więcej się nie spotkamy. Więc kiedy rok później jakimś cudem udało się zebrać pieniądze, ja już miałem tę lekcję przerobioną. Wyciągnąłem wnioski, że nie warto się burzyć i szamotać. Bo nic nie jest do końca pewne.

Czy ma Pan jakiś obraz własnej kariery?

Jeśli w tej pracy jest coś, co mnie jeszcze zaskakuje, to w porządku. Dopóki nie ma poczucia, że nie odcinam kuponów od tego, co robię, przyjmuję wyzwanie. Na planie "Niani" jeszcze tego nie czuję. To dzięki Jurkowi Bogajewiczowi, który stara się utrzymać temperaturę bliską wrzenia. Bardzo wiele zawdzięczam temu człowiekowi, za jego sprawą znalazłem się w Warszawie. I ciągle się od niego czegoś uczę.

Zerkając wstecz na swoje role, którą by się Pan najbardziej pochwalił?

- To trochę niebezpiecznie pytanie, bo niebezpieczna może być odpowiedź. W chwili kręcenia widzę tylko czarne kółeczko albo prostokącik w kamerze. Nie wiem, co widzi ekipa po drugiej stronie monitora. W filmie czy serialu nie wszystko ode mnie zależy. W każdej produkcji staram się grać najlepiej jak potrafię. Raczej nie odpuszczam. Nie wymienię więc pani jednej roli. Bo to by znaczyło, że reszta mogła być na pół gwizdka.

Są takie filmy, w których by Pan nie zagrał?
Tak. To takie filmy, które wprowadziły zamęt w mojej głowie, powodujący taki rodzaj destrukcji, na który nie mógłbym sobie w tej chwili pozwolić.

Nie raz już Pan powtarzał, że najważniejsza jest rodzina, nie aktorstwo.
Nie przypominam sobie, bo po pierwsze rzadko rozmawiam z dziennikarzami, a jeszcze rzadziej na temat rodziny. Ale zgadzam się. To najbardziej banalna, ale rzeczywista prawda. Ja przyjmuję ten banał jako coś pięknego. Wiem, co jest najważniejsze. Pewne rzeczy schodzą na dalszy plan.
Mężczyzna dojrzewa, kiedy zakłada rodzinę?

Nie wiem jak inni mężczyźni. W moim przypadku tak jest. Zdałem sobie ostatnio z jednej rzeczy sprawę.

Jako aktor nigdy nie będę czuł większej odpowiedzialności, niż chirurg podczas operacji i nigdy nie będę bardziej zmęczony od górnika, który zjeżdża na dolny pokład ze strachem, że już może nie wrócić na powierzchnię. To nie jest zawód, o który trzeba się zabijać. To jedno z moich większych ostatnio odkryć. Rozumiem już Johna Malkovicha, który mówił, że w aktorstwie nie chodzi o to, żeby się dobrze bawić. I rozumiem też Anthony'ego Hopkinsa, który twierdzi, że w naszym zawodzie chodzi o złapanie zdrowego dystansu, o nieprzekraczanie niezdrowych granic.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki